Jak dobrze mieć sąsiada, który ma urodziny drugiego stycznia! Ponura, przygnębiająca aura, spadek energii po niewyspanej noworocznej nocy i brak ochoty na cokolwiek powodują, że jak na skrzydłach lecisz na kawałek urodzinowego tortu (i lampkę prosecco). Jesteśmy dosyć nietypowym blokiem, bo żyjemy z sąsiadami w takiej zażyłości, jak to było w czasach naszych rodziców. Wspólne obiady i biesiady, urodziny, sylwester czy nawet Mikołajki, a to wszystko z prostego powodu: mamy zbliżone upodobania i dzieci w podobnym wieku, co oznacza podobne problemy i przeżycia. A w dodatku łączy nas jeszcze jedno: uwielbiamy dobrze zjeść i się zabawić. Nic więc dziwnego, że pretekstów do spotkań nie brakuje przez cały rok.

Natomiast jak słusznie zauważyła jedna z koleżanek – sąsiadek, większość osób z naszego bloku – tych, które znamy i z którymi się kumplujemy – wygląda świetnie. To zadbane, szczupłe, wysportowane osoby (tak dziewczyny, jak i faceci), którym nie jest obojętne co jedzą i piją. Spotykamy się więc nie tylko w domu, ale i w pobliskim sklepie z żywnością organiczną Vege Labb czy na Bio Bazarku oraz Targu Śniadaniowym.  I wspomniany kawałek tortu, który był przeznaczony dla każdego uczestnika imprezy, u większości zjadły… dzieci. Albo zadziałała więc presja noworocznych postanowień, albo jesteśmy sąsiedzkim kolektywem o ograniczonym spożyciu cukru.

A ciacho było naprawdę niezłe! Z cukierni Sowa, więc „nieoszukane”, ze śmietanowym kremem i czekoladowym spodem, z wiśniami i kandyzowaną wisienką na każdym kawałku. Ja swój dostałam w mocno okrojonej wersji, bo rzucił się nań mój synek. Zostało natomiast kilka nienaruszonych kawałków, których zjedzenia odmówiły sąsiadki (sąsiedzi zjedli swoje porcje). I miałam wielką ochotę na któryś z nich, żeby chociaż posmakować całości. Ale zabrakło mi odwagi. Skoro żadna sąsiadka nie je tego tortu, głupio brać drugi kawałek – nie wiem czy ktoś zauważył, że to Teo zjadł mój – i zastygłam rozmarzona i niezaspokojona.

Sąsiadka, jakby odczytała moje oczarowanie tortem i nienasycenie, bo na drugi dzień przyniosła na deser aż trzy kawałki… Ale zaczęłam się zastanawiać czy lepiej zjeść coś na co ma się ogromną ochotę, czy sobie odpuścić? Z uwagi na zawartość cukru, tłuszczu, pustych kalorii, itp. Moja przyjaciółka, Karolina Szaciłło, która wraz z mężem zajmuje się zdrowym stylem życia, pisze książki, organizuje warsztaty, twierdzi, że najlepsza jest tak zwana kuchnia intuicyjna. Czyli jesz to, na co masz ochotę. Nie mniej, kiedy używasz samych zdrowych składników, zwykle twoja ochota pokrywa się ze zdrowiem i zapotrzebowaniem organizmu na różnorodne składniki. Natomiast czy odżywianie tudzież kuchnia intuicyjna to również jedzenie białego cukru, białej mąki, tłuszczu i czekolady mlecznej? Muszę o to Karolinę zapytać.

Oczywiście patrząc, wąchając to ciacho i zastanawiając się nad tym wszystkim, nie omieszkałam go zjeść ze smakiem. Było warto. Intuicja mi podpowiada, że jeśli nie zjadam blachy brownie autorstwa Oli Kisiel z 6 tabliczek czekolady (najpyszniejsze ciacho świata, słowo!), to naprawdę wielkiego szwanku na mojej figurze nie będzie widać. Jeśli do tego dorzucę dwa spacery i jogę, to w zupełności taki torcik spalę (nie, nie zjadłam trzech kawałków, podzieliłam się z Teo, mamą i Michałem). I szczerze mówiąc wolę go spalić pocąc się na spacerze czy na macie niż spalać się z niemożności zjedzenia go.

Natomiast zaczęłam myśleć nad akcją widoczną na facebooku, pt. 100 dni bez słodyczy. Chcę spróbować, przetestować. Nie to, czy to potrafię, bo nie raz byłam na diecie bezcukrowej, ale czy sprawia mi to ból czy radość? Czy zimą jest to trudne do realizacji, czy pora roku nie ma tu żadnego znaczenia? Jak tylko wystartuję z moją „studniówką”, z pewnością to opiszę.

Comments are closed.