Polskie marki coraz bardziej podpatrują światowe tendencje, śledzą trendy i nie pozostają w tyle za nowinkami kosmetycznymi z Europy, Ameryki czy Azji. Czasami aż za bardzo! Patrząc na oprawę graficzną, zdjęcie reklamowe i opakowania SinSkin mam wrażenie, że już to kiedyś widziałam, a raczej widuję przejeżdżając obok jednej z największych perfumerii na świecie – też na literę S. Natomiast, kiedy wzięłam do ręki opakowania i zaczęłam testować na skórze produkty, postanowiłam nie krytykować i dać im szansę.

Na pierwszy rzut oka oprawa SinSkin, jak dla mnie wygląda jak zrzynka z perfumerii Sephora. Charakterystyczne trzy kolory, czarno-białe paski są tak rozpoznawalne, że komukolwiek nie pokazuję zdjęcia reklamowego SinSkin – pyta czy to najnowsza linia Sephora? Otóż nie. SinSkin to polska firma produkująca kolorówkę, którą będzie można kupić w drogeriach Rossmann (w niektórych podobno już jest na półkach). Natomiast zachwyca mnie jakość opakowań.

Kiedy biorę do ręki rozświetlacz, podkład (szklane opakowania – uwielbiam!) czy szminkę z pędzelkiem, mam uczucie jakbym trzymała bardzo luksusowy kosmetyk z półki selektywnej, z pewnością droższy niż produkty z logiem Sephora. (najtańszy kosmetyk SinSkin kosztuje około 40 złotych, a najdroższy 70 zł, więc jest to marka semiselektywna).

Za pięknymi opakowaniami idą też naprawdę świetne konsystencje, genialne kolory i wrażenie, że ktoś, kto zaprojektował te produkty – zna się na rzeczy. Podobno nad SinSkin pracowali polscy makijażyści, ale niestety żaden oficjalnie się do tego nie przyznaje. Szkoda!

Dość teorii, pora na praktykę! Pierwszą rzeczą, którą przetestowałam była szminka w kredce. Ilość pigmentów porównałabym jedynie z tymi z NARSa lub MACa. Genialnie napigmentowana, intensywna, ale nie tworząca przesuszonej skorupy na ustach w przeciwieństwie do wielu trwałych pomadek. Wytrzymała na moich ustach od 10 z groszami do 18. W tym czasie wypiłam dwie kawy i dużą ilość wody, zjadłam drugie śniadanie i lunch. Szminka została ze mną prawie do wieczora i jeszcze podczas demakijażu zmywałam jej resztki – skubana!

Wczoraj postanowiłam pójść na całość i wypróbować całej gamy makijażu SinSkin: od bazy po maskarę. Efekty widać poniżej:)

SinSkin ma swoje mocne, ale ma też i słabsze elementy układanki. Poza bezsprzecznie genialnej jakości opakowaniami, miłymi dla oka i dla dłoni (to nie są tanie plastikowe opakowania, tylko naprawdę z wyższej półki) wychwalałam już kilka zdań powyżej i będę wychwalać konsystencje. Naprawdę dobrze rozprowadzają się na skórze, nie mażą, nie oblepiają, tylko przylegają, zapowiadając dobrą jakość i trwałość. Natomiast nie wszystko jest dla każdego. Czym wykonałam mój makijaż? Po kolei:

  1. Bazą rozświetlającą Must.Have Liquid Highlighter SinSkin w odcieniu Pink Gold (wezmę ją jeszcze pod lupę w teście samych rozświetlaczy, żeby porównać z podobnymi produktami innych marek). Jest bardzo drobno zmielona, więc nie daje brokatowej poświaty, tylko bardziej przyjemną, miękką. Nałożyłam ją za pierwszym razem na całą twarz, a dziś – tylko w miejscach, które wymagają rozświetlenia (wystające części kości policzkowych, centralna część twarzy, nos, łuk Kupidyna). Na całej twarzy z taką bazą, podkładem, klimą/ogrzewaniem i tłustą cerą, po wielu godzinach robi się niestety efekt masła. Dlatego lepiej stosować ją punktowo. Minusy? Zapach. Zbyt intensywny, bardzo wyczuwalny, mydlano-kwiatowy.
  2. Podkładem Must.Have True Luminous Foundation SPF 30 SinSkin w kolorze W20 Beige. Przepięknie wygląda na zdjęciach, ale jest zbyt błyszczący i nie dla mojej skóry na życie. Natomiast polecam go osobom z cerą normalną lub suchą, które chcą wprowadzić więcej światła na twarzy – zobaczcie na to, co zrobił na zdjęciach. Operuje światłem jak należy – i o to chodzi. Minus za zapach – ten sam, co baza. Zbyt mocny.
  3. Pudrem mineralnym Must.Have Mineral Loose Powder SinSkin w kolorze nr 02 Natural. Przepiękny produkt! Nie tylko puszek do nakładania, ale i jego dotyk i działanie na skórze. Świetny kosmetyk do wykańczania makijażu. Utrwala, ale nie tworzy na twarzy skorupy. Boski!
  4. Pomadką Must.Have Lip Matt Laquer SinSkin w kolorze nr 424 Ladies First. Według mojego nosa i kilku dni poznawania się z tą marką, makijaż ust to zdecydowanie jej najmocniejsza strona. Ta szminka nadaje matowy wygląd ust, ale ma przy tym bogatą konsystencję, bardziej pasty niż suchej kredki. Nie podkreśla więc przesuszonych partii skóry, tylko je wygładza. Genialnej konsystencji towarzyszy genialna pigmentacja. Mistrzostwo świata! W kwestii trwałości dużo trwalsze są jednak szminki w kredce Must.Have Waterproof High Coverage SinSkin (na przykład w kolorze 513 Desired, w którym się zakochałam!). Szminki tej marki polecam więc w ciemno, podobnie jak błyszczyki. Mają najbardziej wyszukane kolory, które widać, jak i te z palety stonowanych.
  5. Płynnym cieniem Must.Have fluid Eyeshadow SinSkin w kolorze nr 342 Icing. Świetny produkt. Ale trzeba się nim chwilę pobawić, żeby załapać o co w nim chodzi. Rozcierając go gąbeczką po całej ruchomej powiece, wygląda jak metaliczne cienie. Natomiast jeśli się pobawisz tak jak ja i spróbujesz nim zrobić makijaż smoky eyes, możesz kilkoma ruchami osiągnąć zupełnie różny stopień krycia i lśnienia. Jak to się robi? Najpierw na całą górną, ruchomą część powieki nałóż cień gąbeczką (możesz go rozetrzeć opuszką palca), następnie, jak linerem, namaluj na górnej powiece tuż nad linią rzęs grubszą linię, nakładając nieco więcej płynnego cienia. Wygląda totalnie. Skrzy się jak miliony monet, jak rapował sto lat temu pewien pan. Kolejnym krokiem jest delikatne zaznaczenie dolnej powieki tuż przy samych rzęsach (cały czas tym samym produktem). Żeby nie było zbyt graficznie, możesz nieco rozetrzeć go opuszką palca, póki jeszcze nie wyschnie. A jak już zastygnie, pozostanie z tobą w stanie nienaruszonym przez cały dzień. Jest świetny! A ten kolor, trochę stalowy, trochę szary z kroplą srebra, pasuje do wielu typów urody i stylizacji. Uwielbiam!
  6. Wodoodporną maskarą dodającą objętości Must. Have Tempting Lashes SinSkin. Czarną. Z wielką szczotą – tak jak lubię. Należą jej się oklaski. Ani drgnęła nawet podczas zmywania makijażu z twarzy, nakładania maseczki z glinką i zmywania jej. „Trzymie jak ruski termos” – jak to poetycko ujął na giełdzie w Słomczynie jeden pan. Także polecam. Jest niezniszczalna!

Jeśli więc miałabym podsumować tę nową markę, SinSkin ma świetne konsystencję, genialną trwałość i jakość kosmetyków do malowania ust i oczu. Na mojej skórze nie sprawdziły się jedynie podkład i rozświetlacz, ale nie omieszkam spróbować innych podkładów tej marki. Możliwe, że baza rozświetlająca + podkład rozświetlający + typ skóry, który się cholernie sam z siebie świeci, to nie jest najlepsze połączenie.

Ale możliwe, że moja skóra zareagowała w ten sposób (świecąc się) z uwagi na zbyt silny element zapachowy w podkładzie i rozświetlaczu. Z oczami i ustami nie było już tego problemu. Dlatego szminki, cienie i maskary mogę polecać w ciemno. Nie podrażniają nawet mojej skóry i nawet po całym dniu noszenia.

Bardzo mi się podoba SinSkin, nie przeszkadza mi podobieństwo oprawy do perfumerii Sephora – kto wie, może inspiracją miała być Mia Wallace z „Pulp Fiction” i jej czarno-biało-czerwony styl (to film, który naprawdę na maksa kocham) i trzymam kciuki za jej rozwój i nie omieszkam przyjrzeć się kolejnym produktom z baaaardzo bliska;)

Comments are closed.