Karmienie piersią to jeden z najbardziej naturalnych odruchów związanych z macierzyństwem. Przywilej, obowiązek, odpowiedzialność i niesamowita zdolność.
Niejednokrotnie słyszałam od przyjaciółek i koleżanek, że w Polsce karmienie to również swego rodzaju przymus społeczny okraszony wyrzutami sumienia. Tak obcych kobiet na sali poporodowej, lekarek, pielęgniarek i położnych, jak i bliskich kobiet z naszych rodzin. Syndrom Matki Polki jest więc nieodłącznie kojarzony z karmieniem piersią lub jak kto woli – z cycem.
I przy tym cycu udało mi się trzymać moją córeczkę ponad rok. Po pierwsze dlatego, że tak chciałam. Byłam zadowolona z wykarmienia pierwszego dziecka (10 miesięcy) piersią. Z tego jaką ma odporność w porównaniu z dziećmi „na butelce”, z tego jak szybko się rozwijał, jak szybko zaczął mówić i jak jest bystry i inteligentny. Czy to wszystko jest zasługą karmienia piersią – nie wiem. Być może to pic na wodę. Nie mniej miło wspominam pierwsze pół roku z Teo przy piersi. Był do niej przywiązany jak miś koala do mamy czy jak kangurzątko do torby kangurzycy. Był wielki, bo już jak się urodził mierzył i ważył tyle co 2-miesięczny przeciętny bobas (4,5 kg i 61 cm), więc jego potrzeby energetyczne były olbrzymie. Końcówka karmienia go piersią była jednak związana ze łzami wylanymi przeze mnie i przez niego, z pobudkami co 30 minut w nocy (karmiłam go pod koniec po 7-8 razy w ciągu nocy), z worami pod oczami, ze złością z mojej strony, która zakrawała nawet o agresję. Z niemocą. Czułam, że nie mam już siły dłużej. Że jestem zniewolona. Że jestem smoczkiem, przytulanką, butelką, poduszką i że wszystkich innych kocha, a mnie po prostu potrzebuje. I z pomocą Michała, mojego męża udało nam się w 2 tygodnie Teodora odzwyczaić. Ja spałam na dole, Teo z tatą na górze (dwupiętrowe mieszkanie dawało taką możliwość). On budził się tylko raz na butlę i spał jak smok.
Karmiąc Biankę, okazało się, że karmienie piersią może sprawiać nieco więcej trudności już od samego początku. I to nie związanych ze zbyt małą ilością pokarmu czy ze złym ssaniem, ranami na sutkach – to pikuś. Najgorszym problemem były kolki i zielone kupy małej. Natomiast to temat na osobny wpis… Okazało się, że trzeba przywiązywać ogromną uwagę do tego, co się je, pije i jak się żyje. Że każdy nerw, stres i mój krzyk przełykała w mleku i następnie to odreagowywała. Że trzeba było robić dziesiątki rzeczy, których przy pierwszym dziecku nie musiałam. Podawać kropelki, spuszczać pierwsze mililitry mleka, robić masaże brzuszka i totalnie ograniczyć spożywanie cukru, nabiału i białej mąki. Co ostatecznie nie zmieniło nic, a kolki ustały wraz z końcem 3-go miesiąca życia małej.
Następnie karmienie zrobiło się naprawdę fajne. Wygodne, bo nie trzeba wyparzać, podgrzewać, mieszać, szukać mleka, butelek, przegotowanej wody o dobrej temperaturze. Cyc jest zawsze pod ręką (co jest jego największą zaletą i wadą), zawsze w odpowiedniej temperaturze, o dobrej konsystencji i o każdej porze. Ale kiedy dziecko jest chore, ząbkuje, czuje niepokój związany ze zmianą miejsca, sytuacji, itp., cyc jest uspokajaczem.
Lepszy niż smoczek i butelka razem wzięte. Najlepszy gryzak i worek treningowy dla małego człowieka. W związku z czym dla matki ten cyc przestaje być przyjemny. Nie przypomina ani jej piersi sprzed karmienia, nie odczuwa przyjemności z pieszczot partnera (wybaczcie dosłowność, ale kiedy leci biała płynna substancja z piersi, to na mnie to działa antypodniecająco), ani nie jest już jedynym co dziecko potrzebuje, aby się najeść. Skoro kilkumiesięczne niemowlę próbuje zupek, przecierów, kaszek i powinno się nimi najadać, ale co chwilę wisi na Tobie i robi to coraz częściej to możesz zrobić dwie rzeczy. Albo odstawić od razu i przestawić na butelkę, albo pójść do pediatry czy dietetyka alternatywnego, który ustawi tak dietę dziecka, że mleko modyfikowane nie będzie niezbędnym pokarmem. Albo nauczyć się odmawiać. I dawać co drugą czy co trzecią pierś.
Karmienie piersią w miejscach publicznych
Kolejną kwestią jest karmienie w miejscach publicznych. Pomijam nagonkę na matki karmiące, którą uważam za niesprawiedliwą i okrutną. Z resztą, większość mam które znam i które karmią lub karmiły w pewnym momencie naprawdę ma dość „wywalania” piersi w każdym możliwym miejscu. To staje się dla samej matki trudne i niewygodne. Oczywiście dziecko jest najważniejsze i przez ssanie cyca buduje swoje poczucie bezpieczeństwa, bo czuje się blisko mamy. Ale matka też jest ważna! Ty jesteś ważna, ja jestem ważna, twoja siostra czy przyjaciółka są ważne. I jeśli ich samopoczucie „siada” przez wyciąganie piersi na wierzch i karmienie dziecka i pojawia się złość i rezygnacja, warto przemyśleć czy w dalszym ciągu chcesz karmić piersią.
I takie myśli właśnie miałam przez ostatnie dwa, a nawet trzy miesiące. Bianka miała coraz szersze menu, próbowała coraz większej ilości potraw, piła wodę z butelki, ale mlekiem modyfikowanym pluła. Dopiero kiedy we mnie się coś zmieniło, nie wiem nawet jak to nazwać, bo przeszłam przez wszystkie możliwe fazy z histerią i załamaniem nerwowym włącznie – co zrzucam na karb permanentnego niewysypiania się – zaczęła jeść mleko wieczorem, przed snem. Ale musiałam w to zaangażować kolejny raz męża. To on trzymał butlę, a ja znikałam i opiekowałam się wtedy starszym synkiem.
Trwało to dwa tygodnie, po czym zaczęłam ograniczać dawanie jej piersi w ciągu dnia. Dostawała mleko mamy tylko w nocy, po czym od wigilii przestała rano nawoływać cyca. I całą wigilię nie jadła mojego mleka. To był przełom.
Następnie bolały mnie bardzo piersi – myślałam, że wybuchną, pomimo, że ostatnimi czasy już jadała dużo rzadziej i dużo mniej. Do tego doszedł ból głowy i wściekłość, którą porównałabym do dnia przed okresem. Płacz, krzyk, niepokój, poczucie winy – czego tam we mnie nie było?!? Po dwóch dniach miałam wrażenie, że już zapomniała, że w ogóle kiedykolwiek była karmiona piersią. Ale trzeciego dnia okazało się, że przypomniała sobie i zaczęła się upominać o cyca. Jednak wystarczyło jedno zdanie: mama już nie ma cyca, ale może dać ci mleczko/jabłko, banana/kaszkę i to ucinało temat. Piersi nadal mnie bolały. Dwa razy musiałam użyć laktatora, żeby ściągnąć guzy z mleka, które się w nich zrobiły przez tych kilka dni. To dawało ulgę.
Dziś jest piąta doba niekarmienia. Moje piersi wróciły do swojego rozmiaru sprzed ciąży, a raczej pomniejszyły się o jeden rozmiar – są maleńkie, zniknęło uczucie ciężkości towarzyszące mi przez ostatnie 12 miesięcy i zniknęło poczucie winy, że robię krzywdę Biance. Mała tuż po odstawieniu rozwinęła się tak, że jestem pewna, że miało to związek ze zmianą w odżywianiu. Zaczęła mówić pierwsze słowa i powtarzać to, co słyszy. Jest zdrowa, silna, od dwóch miesięcy chodzi. Dałam jej ogromną ilość przeciwciał, miłości i wsparcia. I choć teraz wisi na mnie jeszcze bardziej niż przed odstawieniem, wiem, że to chwilowa faza, która minie. I wiem, że warto w pewnym momencie zawalczyć o siebie.
Nie ganię mam, które karmią dzieci nawet kilkuletnie – to ich wybór. Ja wybrałam wolność, bo w pewnym momencie czułam się niewolnicą i pojawiały się we mnie niezdrowe ataki złości i smutku, które nie powinny karmieniu kochanego dziecka towarzyszyć. Dziś już wiem, że wybrałam dobrze i nie zmieniłabym tego roku na rok z butlą. Ale nie zmieniłabym dzisiejszej butli na kolejnych kilka – kilkanaście miesięcy z piersią w roli głównej. Widocznie to dla mnie było wystarczająco długo.
Comments are closed.