Mama wraca do pracy. To bardzo ważny moment i w życiu kobiety, która urodziła dziecko i w życiu małego człowieka. Oznacza nowy rozdział ich wspólnej drogi i możliwość realizowania się mamy poza domem.
Mama w pracy
Mama wraca do pracy… Piękna kampania Bebilonu, ale czy prawdziwa? W te święta podjęłam decyzję, że jeśli chcę cokolwiek zrobić nie dla dziecka, rodziny i domu – wychodzę z domu. Bez odkurzania, przewijania, karmienia, wymyślania zabaw i prób oderwania dziecka od mojej łydki (tak, trzyma mnie jak pingwinek, albo miś koala). Po 10 minutach od wyjścia do pobliskiej kawiarni Żona Krawca, odbieram telefon. Mama: – Bianka tak wyje na spacerze, że nie wiem co z nią zrobić?!?
Ja też nie wiem. Szczerze. Byłam z nią wczoraj, na kacu (pierwszym od dwóch lat: hurra!), jako jedyny żywy człowiek na Pradze i od 10 rano chodziłam marznąc dwie godziny, żeby się wyspała. Sama miałam dreszcze, ale byłam jedyną zdatną do wyjścia osobą z naszego domu. Ale spacer zadziałał i nie płakała. Spała jak smok. Co się stało dziś? Może wyczuła moje wyjście? Może czuje jakąś zmianę?
Zawahałam się, gotowa niemal do tego, żeby lecieć w sekundę i ją przytulić, spróbować ululać, ale odczekałam. Po 10 minutach sms: zasnęła. I doszło do mnie to, że znam już ten motyw. Za każdym razem tak było, kiedy próbowałam ją odstawić od piersi. Siedząc z nią w domu to było niemal niemożliwe. Każdy kwęk, smutna podkówka czy płacz kończyły się tym, że momentalnie dostawała ode mnie cyca – uspokajacza. Co w dużej mierze jest złym nawykiem, do którego przyzwyczaiłam ją sama.
Nie mniej od ponad tygodnia nie je piersi, więc nie widzę powodu, żeby być przy niej non-stop. Zwłaszcza, że spędza czas z kochaną babcią, którą uwielbia i przy której nie płacze (zwykle). I doszły do mnie również te wszystkie wyznania znajomych matek. Na temat wyrzutów sumienia, stawiania na szali macierzyństwa i pracy zawodowej (tak zwanej kariery), dokonywania wyborów (czy już wrócić do pracy, czy odczekać, aż dziecko będzie starsze, a może próbować pracy z domu, itp.).
Zrozumiałam – wiem, żadne to odkrycie – że nie jestem odosobnionym przypadkiem, że jest nas więcej. Że każda, oczywiście we własnym zakresie i na swój własny sposób przeżywa podobne dylematy. Niektóre są mniej, inne bardziej asertywne, ale każda kobieta, która zostaje mamą, otrzymuje wraz z dzieckiem w gratisie pakiet wyrzutów sumienia. I jeśli tylko zdecyduje się realizować zawodowo, poczuje tę igłę w sercu, którą ja dziś czuje. To właśnie jest cena, którą płacisz za pracę, kiedy masz małe dziecko (choć dla niektórych mam nie przestaje być małe nawet do 18-stki;)) lub dzieci.
Sama nie potrafiłam „oddać” mojego starszego synka do przedszkola. I czułam się przez pierwsze tygodnie wyrodną matką. Że oto ja siedzę z Bianką w domu, zasiadam do komputera i piszę artykuły na zlecenie, ale te pieniądze wcale nie wynagrodzą krzywdy, jaka go spotyka w tym strasznym przedszkolu… Tak wówczas czułam.
Dziś patrzę na to zupełnie inaczej. Teo od września do dziś rozwinął się niesamowicie. Pod każdym względem. Zaczął mówić po angielsku, czytać i liczyć (a chodzi do państwowego przedszkola na Pradze). Polubił nawet rysowanie i kolorowanie, którego nie znosił. A zamiast kontaktu z grzybami, mchami, porostami i owadami, które kolekcjonował, ma genialne relacje z rówieśnikami. Jest lubiany, wręcz kochany. Nie potrzebuje trzymać mnie za nogę jak bywało dawniej.
To odpępowienie jest potrzebne każdemu dziecku. U każdego nastąpi w innym momencie, bo codziennie obserwuję pięciolatki, które nadal wypłakują oczy przy rodzicach – albo tak za nimi tęsknią siedząc w przedszkolu, albo tak świrują, na ich widok. Znam też młodsze dzieci, jak Zośka (córka mojej przyjaciółki ze studiów), która biega do żłobka i jest w nim przeszczęśliwa, choć ma dwa latka. Reguły przy dzieciach nie ma żadnej, nie będę się więc tu wymądrzać i pouczać innych, jak żyć. Nie jestem idealną mamą. Też mam chwile słabości i nie raz wybucham krzykiem lub płaczem. Ale czuję, że jestem supermamą dopiero wtedy, kiedy się spełniam w innych dziedzinach.
Nie wtedy, kiedy wyprasuję 28 bodziaków, 15 koszulek z krótkim i 12 z długim rękawem, nie wtedy kiedy siedzę 8 godzin w Lego Duplo, choć to bardzo lubię, ale wtedy, kiedy uda mi się zrobić coś swojego, co mi daje satysfakcję. Wtedy nie gapię się podczas zabawy Duplo w telefon, nie wysyłam ukradkiem smsów siedząc z lalkami czy oglądając żuki gnojarze i nie uciekam myślami do dawnych wspaniałych czasów, tylko rzeczywiście jestem tu i teraz. Uwaga jest wówczas skoncentrowana na dzieciach, na nas, na wspólnym czasie, a nie na moich sprawach, które są cały czas spychane do kąta, pt. na później.
Znam wiele bardzo różnych mam, matek, mamusiek i kilka „macoch”, choć wyraz ten według mnie jest straszny. Wszystkie mają dość podobne potrzeby, choć zdarzają się i takie, dla których macierzyństwo jest stuprocentowo wystarczające, aby czuć się spełnionymi kobietami. Ale w porównaniu z tymi, których marzenia wybiegają i sięgają nieco dalej i dotyczą innych sfer życia, tych spełnionych w samym macierzyństwie mam jest znacznie mniej.
Znam takie kobiety, które pewnego dnia się budzą, ich syn czy córka mają 16 lat i przestają potrzebować mamę do czegokolwiek, a ona dostaje klasycznego kosza. Jak za pierwszym razem, kiedy rzucił ją chłopak, albo dostała wypowiedzenie od szefa. Okazuje się, że jej życie do tej pory było dzieciocentryzmem, że dotychczas nie było w nim miejsca na cokolwiek innego poza światem syna czy córki. Stąd uczucie pustki, opuszczenia, niespełnienia. Ponieważ znam to z bardzo bliskiej perspektywy – mojej wspaniałej mamy, która poświęciła dla nas całe swoje życie – wiem, że to nie jest dobre. Że to nie wystarcza. Że zapominasz o sobie. O swojej kobiecości, potrzebach wybiegających dalej niż szkoła, sukienka na studniówkę i 18-ste urodziny córki czy opieka nad dziećmi starszej córki. I że w gruncie rzeczy nikt, nigdy za to ci nie podziękuje…
Dlatego warto walczyć o swoje i o siebie. Choćby na początku było trudno i choćby bolało. Sama zaczęłam tę walkę, a może walka to nie jest odpowiednie słowo… Zaczęłam starania o to, aby być sobą, mieć swoje myśli, sprawy, rzeczy. Mój świat od ostatnich sześciu lat kręcił się wokół dzieci. Pochłonęły mnie ciąże, staranie się o kolejne dziecko, starty dziecka i kolejnej ciąży, wychowanie starszego synka, donoszenie ciąży z młodszą córeczką, wychowanie i wykarmienie jej piersią. Nie było Mary. Była mama, która życie oddałaby za dzieci, ale nie do końca chyba kochała siebie. Zatraciła się w dzieciach, doceniła jak ogromną wartość dają, jak zmiękczają i skupiają uwagę wokół spraw najważniejszych, do jakich bez dwóch zdań należą dzieci i rodzina. Dziś czas na mnie, a choć i one są ważne, to dzieci rodzimy dla świata, a nie dla siebie. Czas więc na SIEBIE!
Comments are closed.