Nie, to nie będzie wpis o dzieciach cierpiących głód gdzieś daleko w Afryce czy chociażby uchodźcach z Syrii i innych krajów, w których toczy się wojna. To za daleko. To zbyt odległe rewiry, które zdaniem większości nas są nieważne, bo nas bezpośrednio nie dotyczą. Natomiast to będzie historia, która wydarzyła się i wydarza w blokach mieszkalnych. W małych społecznościach, w których żyjemy w kilkanaście – kilkadziesiąt rodzin i chcąc lub nie chcąc kojarzymy sąsiadów, bo spotykamy ich na klatce schodowej niemal każdego dnia.

W moim starym mieszkaniu, które dzieliłam z siostrą, a następnie z jej i moim chłopakiem panował przedziwny sąsiedzki klimat. A raczej „klimaty”. Wszyscy o sobie wiedzieli wszystko, ale nikt z nikim nie rozmawiał. Mieszkałam tam 8 lat, podczas których jedynymi sąsiadami, do których się zbliżyłam i u których byłam z wizytą, a oni u mnie z rewizytą, byli starsi państwo z ostatniego piętra. On był architektem, jak mój mąż i autorem tego dziwnego osiedla, złożonego z małych bloczków i świetnie zaplanowanej zieleni. Ona niezwykle inteligentną i wrażliwą kobietą. Dzieliła nas różnica wieku: jakieś 50 lat, ale przynajmniej nie dzieliła nas przepaść, jak z innymi sąsiadami.

Większość z nich mieszka tam od lat 60., czyli od początku powstania tego osiedla. Część z mieszkańców już zmarła, ale blok zasysał i asymilował ich dzieci, jako miejscowych swojaków. Czego nie dało się powiedzieć o nas. Pomimo tych 8 lat (jeden z najdłuższych wyników w moim życiu w jednym miejscu) mieszkania otrzymaliśmy metkę NOWI i tak już zostało. W pewnym momencie poczułam, że duszę się w tym domu starców, w tym przedziwnym sanatorium, gdzie panuje chora atmosfera i wszyscy na siebie patrzą się spode łba…

Problemów było tam mnóstwo. Na każdym piętrze co najmniej jeden problematyczny sąsiad. A to smrodzący padliną (mięsem, które upolował i trzymał aż odpowiednio skruszeje) lub spaloną kapustą razem z garnkiem – pan, a to zataczająca się maleńka i drobniuteńka pani sąsiadka. Wiele razy myliła pietra i drzwi, pomimo, że jej własne, jako jedyne miały inny kolor – nie wymieniła ich na nowe z zamkiem typu gerda tytan, tylko zasuwała na zewnętrzny łańcuch. Próbowała więc wchodzić do innych mieszkań bezskutecznie upychając klucz do niepasującego zamka. Próbowała dobijać się do nas i innych sąsiadów. Kilka razy robiła nam awantury. Czasem nas rozpoznawała, innym razem wcale. Czasem rozmawiała i się uśmiechała, innym razem jak czarownica wypowiadała jakieś złe rzeczy pod nosem.

Cały blok widział jej samotność i chorobę (alkoholową? psychiczną?), znał i obserwował problemy dnia codziennego. Pytaliśmy się zaprzyjaźnionej pary, czy można jej jakoś pomóc, czy ma rodzinę. Nikt nie wiedział nic. Albo nie chciał wiedzieć. Kilka razy pomagałam tej pani podnieść się, kiedy się przewracała i odprowadzałam pod drzwi lub pomagałam je otwierać. Później obie udawałyśmy, że to się nie wydarzyło.

Od naszej wyprowadzki do nowego bloku, gdzie znamy się i widujemy niemal ze wszystkimi sąsiadami, zapraszamy na imprezy, nasze dzieci znają się i bawią – minęły już trzy lata. Stare mieszkanie odwiedzamy sporadycznie. Jest biurem mojej siostry i hotelem dla odwiedzającej nas rodziny. Tydzień temu moja mama, która właśnie tam przyjechała odkurzyć i podlać kwiatki, przeżyła ciężki szok. Sąsiadka znów się gorzej poczuła i dobijała się do naszych drzwi próbując je otworzyć swoim kluczem. Mama tłumaczyła, że to nie jest jej mieszkanie, żeby zeszła piętro niżej – bez skutku. Waliła pięściami w drzwi i krzyczała, żeby ją wpuścić.

Mama zadzwoniła do mnie z prośbą o numer telefonu do sąsiada, który mieszka obok i jest policjantem. Szukałam, ale nie znalazłam. Musiałam go mieć w poprzednim aparacie. Za to znalazłam numer do administratora budynku. Mama zawołała przez okno przechodzących pod domem dwóch mężczyzn, żeby weszli do środka i zaprowadzili tę kobietę do jej domu, bo nie może wyjść. A sąsiedzi? Gdzie byli sąsiedzi? Tak, jak zawsze jest ich pełno na klatce schodowej, tym razem pochowali się w mieszkaniach i obserwowali zajście przez wizjery, zwane w mojej rodzinie judaszami.

I kiedy tych dwóch panów z zewnątrz, pomagało wyprowadzić sąsiadkę do siebie i otworzyć jej drzwi, dopiero na klatkę wyszli mieszkańcy. Od policjanta, mama usłyszała, że to nie jego sprawa, że on się nie chce mieszać. A od sąsiadki, która mieszka z drugiej strony, że ona się tej pani boi, bo jest agresywna i kilka razy próbowała wejść do jej mieszkania. – To czemu nie zadzwonicie po policję lub straż miejską – zapytała retorycznie mama, która przerażona zrozumiała, że brak kontaktu z rzeczywistością tej kobiety, może być zagrożeniem dla innych osób. Może spalić papierosem mieszkanie, albo wysadzić je niedokręconym w kuchence gazem…

Sama zadzwoniła do straży miejskiej, która rzecz spisała, ale nie zrozumiała dlaczego dzwoni do nich osoba, która nie mieszka pod danym adresem…

Wczoraj mama przeżyła szok numer dwa. Po upływie tygodnia zobaczyła strażaków pod domem, którzy podjechali wielkim wozem. Zapytała ich przez okno, co robią i co się dzieje? Okazało się, że sąsiadka krzyczała, że popełni samobójstwo i któryś z sąsiadów zadzwonił po straż (podobno to właściwy adres). Biegli z czujnikami gazu i sprawdzali czy sąsiadka nie wysadzi domu. Okazało się, że zadzwonił po nich sąsiad policjant – zaczął się „mieszać” do życia tego bloku?

Następnie przyjechała policja. A na końcu miało pojawić się pogotowie, które miało zadecydować, że ta pani jest psychicznie chora i trzeba ją zabrać do ośrodka zamkniętego.

Policjant-sąsiad wyznał, że ma już tego dość, że miarka się przebrała. Że ostatnimi czasy ciągle są z tą panią jakieś trudne sytuacje. Kilka dni wcześniej goła i zakrwawiona leżała na schodach, a jego żona próbowała ją ubrać i pomagała jej wrócić do swojego domu. Czyli trafiło w czuły punkt. Rzecz się okazała jego dotyczyć, bo dotknęła bezpośrednio jego bliskich. I to jest najlepszy dowód na to, co tak naprawdę nas rusza. Nie historia zdenerwowanej przestraszonej sąsiadki, której pani z pierwszego piętra próbuje się wbić do domu, nie cierpienie tej samotnej kobiety, z którą ewidentnie dzieje się coś niedobrego, ale nasza własna. Dopiero, kiedy nas dosięgnie, to zaczynamy widzieć problem. I to cholernie przykre.

Ta znieczulica, milczenie, umywanie rąk od odpowiedzialności. Obserwowanie kogoś, kto zgubił dowód, nie dostaje więc renty, wychodzi nagi na mróz, jedzenie otrzymuje od osoby z opieki społecznej i nie ma nikogo, kto by się nim zainteresował. Nie obchodzi nawet tych sąsiadów, którzy z nim/nią mieszkają od kilkudziesięciu lat w tym samym bloku…

I ta drobna, chuda kobiecina o wzroście małej dziewczynki, przestraszonymi oczyma patrzyła na wszystkich przerażona sytuacją. Przepraszała moją mamę za poprzednie zajście – ma więc momenty pełnej świadomości – rozmawiała ze wszystkimi dokoła, jej mieszkanie było czyściutkie i wysprzątane, jakby na kogoś czekała. Nie przypominało meliny śmierdzącej wódką i petami. Może więc ona wcale nie miała problemu alkoholowego, tylko problem psychiczny? Może można jej było pomóc, o ile ktoś z mieszkańców zainteresowałby się tym wcześniej? Może gadamy do znudzenia o empatii, a sami mamy jej niewystarczające pokłady? A może boimy się do takich osób dotrzeć, bo nie wiemy jak?

Policjant doskonale zdaje sobie sprawę, że policja tej pani nie uratuje. Czy zrobi to psychiatra? Czas pokaże. Dla mnie najbardziej przerażające jednak jest to, co jest typowe dla nas – Polaków. Za plecami jesteśmy w stanie obgadać każdego, ale w oczy nie jesteśmy gotowi takiej osobie spojrzeć i powiedzieć, co o niej myślimy, albo zapytać czy czegoś od nas potrzebuje. A historia tej pani może się przytrafić każdemu z nas, albo komuś z naszych bliskich. Możliwe, że ta pani ma Alzheimera, albo cierpi na starczą demencję i zapomina. Możliwe, że jest w depresji. Nie wyciągniemy ręki – nie oczekujmy, że ktoś kiedyś do nas ją wyciągnie. Pytanie tylko, czy wezwanie straży i całej reszty pojazdów uprzywilejowanych jest pomocą dla domniemanego samobójcy/ osoby chorej psychicznie, czy tak naprawdę załatwieniem sobie chwili spokoju na klatce schodowej? Mimo wszystko jest to jednak przyznanie się, że problem tej kobiety wreszcie, po latach został zauważony. Pomimo znieczulicy, ktoś coś poczuł zanim doszło do tragedii.

Comments are closed.