Viagra pentru femei, cunoscută și sub numele de "flibanserin", reprezintă o descoperire revoluționară în domeniul medical, adresându-se problemelor de disfuncție sexuală la femei. Acest medicament a fost dezvoltat inițial pentru tratarea tulburărilor de dorință sexuală hipoactivă la femei, cunoscută și sub numele de HSDD (hipoactive sexual desire disorder). Principalul ingredient activ al Viagra pentru femei - https://unetxea.org/i/female-viagra-online-fara-reteta-ro.html, flibanserinul, acționează asupra neurotransmițătorilor din creier, în special a serotonină și a dopamină. Acest lucru ajută la creșterea dorinței sexuale la femei care experimentează scăderea libidoului. Utilizarea Viagra pentru femei este destul de diferită față de cea a Viagra pentru bărbați. Trebuie administrată zilnic, pe termen lung, pentru a obține beneficii semnificative, în timp ce Viagra pentru bărbați este administrată pe bază de nevoie, înainte de activitatea sexuală. Este important ca pacientele să fie conștiente de acest lucru și să urmeze cu strictețe recomandările medicului. Cu toate acestea, există anumite precauții și efecte secundare asociate cu utilizarea Viagra pentru femei, incluzând somnolență, amețeli și scăderea tensiunii arteriale. De aceea, este esențial ca pacientele să discute cu medicul lor despre toate riscurile și beneficiile potențiale înainte de a începe tratamentul. În concluzie, Viagra pentru femei reprezintă o opțiune terapeutică importantă pentru femeile care se confruntă cu disfuncții sexuale, oferindu-le posibilitatea de a-și recăpăta plăcerea și satisfacția în viața lor sexuală. Cu toate acestea, consultarea cu un medic este crucială pentru a asigura utilizarea corectă și sigură a acestui medicament.

Wczoraj świętowaliśmy z moim ukochanym 10-tą rocznicę bycia razem. I zaczęłam zastanawiać się, jaka byłam zanim go poznałam? Czy mężczyzna ma wpływ na naszą kobiecość? Czy pomaga w niej, czy przeszkadza? Wreszcie – ile my same dajemy sobie przestrzeni na tę kobiecość, delikatność, emocje? I dlaczego odmawiamy sobie kobiecych przyjemności próbując udowodnić światu, że wcale nie potrzebujemy tych małych rzeczy na co dzień. Postanowiłam się z tym wszystkim zmierzyć i zarazić Was moim uwielbieniem kobiecości. Czemu by nie zacząć dziś, w nasze własne święto?

Po 10 latach bycia z Michałem doszłam do tego, że zanim go poznałam byłam dużo bardziej samodzielna i samowystarczalna. Potrafiłam wymienić żarówkę, zapłacić rachunki, wejść do piwnicy późnym wieczorem czy wnieść na trzecie piętro 32-kilogramową walizkę. Czy teraz tego nie umiałabym zrobić? Jasne, że umiałabym, ale wolałabym na niego poczekać, żeby mi w tym pomógł. Z dwóch powodów: po pierwsze, tworzymy partnerski związek, w którym się uzupełniamy i każde z nas ma swoje zadania, po drugie: mężczyzna czuje się ważny, silny i potrzebny, kiedy może przybić ten gwóźdź czy wnieść ciężary na górę. A po trzecie: po co mam łamać sobie paznokcie i pokazywać mu, że też potrafię to wszystko zrobić?!? Szkoda manikiuru!

Bo tak niestety przez większą część życia robiłam. Śmiałam się ze wszystkich dziewczyn, którym było nieustająco zimno (wywoływały takim zachowaniem rycerskie odruchy zdejmowania marynarki czy kurtki przez mężczyzn i przykrywania ich delikatnych pleców i ramion), miałam ubaw z kobiet, które na lotnisku szukały pomocników do wniesienia walizki, a sama wypierałam tę potrzebę. Udowadniałam każdego dnia sobie i światu, że jestem silna. Najsilniejsza. Najmocniejsza z mocarnych. Samowystarczalna. Prawie jak facet. Zarabiam, płacę ratę kredytu, kupuję sobie kawę i drinki, utrzymuję się sama, a jak mam ochotę na kolorowe kwiaty, to też sobie je sprawiam.

Dawało mi to dużo szczęścia – przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. A jednocześnie zazdrościłam mężczyznom i żałowałam, że sama nie jestem facetem. Widziałam, że jest im łatwiej. I w szkole, gdzie profesorowie nieustannie oceniali nas przez pryzmat płci, żartując, że jednak trzeba nam było zostać przy kuchni, a nie startować na uniwersytet. I w pracy, gdzie nie mieli problemu z zażądaniem podwyżki, nowego sprzętu czy telefonu służbowego lub benzyny. Siłaczka Mary dojeżdżała do pracy autobusem lub rowerem i pokazywała, że wcale nie potrzebuje telefonu służbowego, bo ma własny.

I po co to wszystko? Po co byłam taka silna na siłę? Po to, żeby nie stać się kolejną kobietą faceto-zależną. Kolejną, której będzie zimno i będzie szukała pomocy przy wnoszeniu ciężkich zakupów do mieszkania. Taką, o jakiej ostatnio wspominał pewien polityk z pomieszanymi zmysłami, oderwany od rzeczywistości robiąc nam, Polkom obciach na oczach całego świata. Kolejną, której jeśli chłopak/narzeczony/mąż nie da pieniędzy na buty, to tych butów mieć nie będzie. Ja miałam sto par butów. Kupowałam wówczas przynajmniej jedne w miesiącu. Bo mogłam sobie na to pozwolić. Sama!

I byłam sama. Bo nawet moje ówczesne związki przypominały kumpelskie układy, w których ja bardziej nosiłam spodnie niż oni – na własne życzenie. Do momentu, kiedy nie poczułam się tym wszystkim bardzo zmęczona. Gorsza. Od tych koleżanek, które wyjeżdżały z facetami na wakacje, dostawały kwiaty, kolczyki, były zapraszane na kolacje. Najpierw się z tego śmiałam, a później zazdrościłam. Poczułam, że sobie wiele rzeczy odmawiam. W tym jednej najważniejszej – kobiecości.

Tak bardzo zafiksowałam się na tę niezależność i siłę, że zapomniałam o całej swojej kobiecej stronie. O przyjemnościach i potrzebach, jakie ma każda z nas. I właśnie wtedy spotkałam Michała, który zmienił mnie na zawsze. A może to ja się przy nim zmieniłam?

Otworzyłam się – nie, nie było to takie proste i nie stało się od razu – na prezenty, zapraszanie, fundowanie różnych drobiazgów, na pomoc na co dzień i w wyjątkowych sytuacjach. Najpierw walcząc i próbując pokazać mu, że przecież bez niego umiałam robić i robiłam te wszystkie rzeczy sama i też było dobrze. A następnie poddając się i dochodząc do wniosku, że jest to wspaniałe uczucie! Że męskie ramię, silna dłoń, twardszy (no, w niektórych sytuacjach) charakter i większa odporność na nieoczekiwane sytuacje są dopełnieniem moich cech. I że on jest w tym lepszy, więc nie ma potrzeby, żeby mu to zabierać, nie pozwalać. Że kiedy ja – kobieta, daję mu przestrzeń na bycie siłaczem, wcale się nie czuję słaba. Za to subtelna i delikatna. I to nawet przy moich 180 cm wzrostu!

Że daję sobie prawo do bycia kruchą, a może po prostu nie ze stali czy tytanu, ale z ciała i duszy. I kiedy tak robię, czuję większy spokój. Zgodę wewnątrz siebie. Akceptuję swoją kobiecą stronę i kocham ją coraz mocniej. Nie jestem już dziewczyną – kumplem, ani pracownikiem miesiąca, który za mniejszą pensję niż jego koledzy-faceci robi więcej, żeby pokazać, że jest ponadto. I jest mi z tym bardzo, ale to bardzo dobrze.

Potrzebuję mieć swoje pieniądze, więc nawet na urlopie macierzyńskim piszę, żeby zarabiać zarówno na własne potrzeby i przyjemności, jak i na dom. Ta część dawnej mnie się nie zmieniła. I chyba na zawsze już taka będzie. Ale nie unoszę się dumą, kiedy on kupuje mi złote kolczyki czy zaprasza na wyjazd-niespodziankę.

Pozwalam sobie na małe przyjemności i przestaję wypominać każdy kupiony but, kosmetyk czy wizytę u fryzjera. Kiedyś było mi na to żal wydawać pieniądze, bo zarządzałam wszechświatem własnych wydatków, które w mojej głowie urastały do niebotycznych. Dziś wiem, że świat kobiety składa się z małych przyjemności. I jeśli nie wyciągnę po nie ręki – nie dostanę ich. Umkną mi, jak bywało kiedyś. Znów poczuję się gorsza od innych koleżanek, które głośno wyrażają swoje potrzeby.

Nie chcę tam wracać. Do tego niby-męskiego świata samowystarczalności. Już na początku związku z Michałem usłyszałam od mojej koleżanki z „Glamoura”, która znała mnie od wielu lat, że przy nim rozkwitłam. Że wypiękniałam i widać, że jestem szczęśliwa. A piękno płynie ze środka. Jeśli nie zgadzamy się na to, co robimy – jest to momentalnie odmalowane na naszych twarzach i nie mam na myśli makijażu…

Pokochanie swojej kobiecości powoduje, że same ze sobą jesteśmy w symbiozie. Ale także zaczynamy doceniać inne kobiety. Widzimy ich siłę i piękno. Ich mocne i delikatne strony. Doceniamy to, że jesteśmy w wielu rzeczach podobne. czujemy jedność. A dopóki walczymy, odmawiamy sobie kobiecości, ciągle doszukujemy się w innych kobietach rywalek. Nie ma między nami solidarności.

Bo czy solidarnością można nazwać fakt, że koleżanka z pracy nadaje do szefa, że wyszłam szybciej z pracy, bo śpieszyłam się do kilkumiesięcznego synka? Albo fakt, że obce kobiety atakowały mnie w tramwaju, kiedy wchodziłam z wózkiem i dwójką małych dzieci i zajmowałam ich zdaniem za dużo miejsca?

Nie podkładajmy sobie nawzajem nogi. Szanujmy siebie i swoje potrzeby. Jeśli twoja sąsiadka kocha fitness, ciesz się, że na niego chodzi i daje jej to szczęście. Inna nie potrafi wyjść do Żabki bez pomalowanych rzęs – doceń, że jest zadbana i lubi sprawiać sobie małe przyjemności, nawet jeśli wydają ci się przegięciem i lekkim szaleństwem. Twoja siostra nie potrafi podjąć żadnej decyzji bez swojego męża – ciesz się, że tak mu ufa i go potrzebuje, i że on czuje się potrzebny i każdego dnia jest coraz bardziej w niej zakochany.

Kobiecość ma wiele twarzy i choć każda z nas jest trochę inna, wszystkie możemy akceptując ją więcej zyskać niż stracić. Pozwól sąsiadowi pomóc wnieść twoją walizkę lub rower, kiedy zepsuje się winda. Daj mężowi szansę bycia twoim rycerzem i przywiezienia z Makro zakupów na cały tydzień (nawet jeśli zapomni o połowie rzeczy, których w domu brakuje). Umów się na dobrą kawę i ciastko z mamą, albo idźcie razem do fryzjera, zamiast prasować dwieście koszulek i koszul – nie uciekną. Zapisz się na serię zabiegów ujędrniających pupę, żeby poczuć się lepiej na wiosnę, a twój chłopak niech przygotuje w tym czasie kolację czy posprząta. Te wszystkie małe przyjemności niech złożą się na nasz wspólny dzień kobiecości. I niech on trwa!

Comments are closed.