Jeśli przeszliście już całą rodziną bunt 2- 3- 4-latka, to zapraszam na następne show, pt. foch pięciolatka. Z tego, co widzę dotyczy niemal każdego egzemplarza uczęszczającego do przedszkola i mam wrażenie, że jest równie zaraźliwy jak smarki, rotawirusy i ospa wietrzna. Trzeba mieć ogromną cierpliwość, żeby to wytrzymać bez podnoszenia głosu i bez stresu. Właśnie zaliczam pierwszy taki kryzys wychowawczy i muszę się tym podzielić. Podejrzewam, że nie jestem w tej materii sama…
Na dzień dobry foch. Nie wstanę. Nie pójdę do przedszkola. Nie założę tych skarpet. Nie umyję zębów. Nie wysikam się. Nie mam siły. Nie chce mi się. To jakieś siedem razy NIE, a jak się okazuje do momentu założenia butów i wyjścia z domu, jest szansa na kolejne siedem, siedemnaście lub siedemdziesiąt. To zależy od Ciebie i od tego czy dasz się wciągnąć w bezsensowną dyskusję. Bezsensowną, z dwóch względów, po pierwsze: jeśli twój skarb wstał lewą nogą nie ma takiej rzeczy na świecie, która by to zmieniła, a po drugie: zaczynając rozmawiać, dopytywać się, złościć na nią czy niego, stracisz czas i spóźnisz się do pracy, gdzie i tak wchodzisz jako ostatnia/ostatni.
U nas Teodora do przedszkola odwozi Michał, a przyprowadzam z przedszkola na piechotę – ja. Ale zanim wyjdzie, to musimy razem znieść większego lub mniejszego focha i próbować nie reagować zbyt emocjonalnie. Co i dla matki, która zostaje w domu z młodszym dzieckiem, ma na głowie cały dom i pracę zdalną i dla ojca, który zabiera dziecko i śmieci i spieszy się, żeby nie utknąć w porannym korku jest równie irytujące. Żeby nie powiedzieć gorzej.
Co robi z fochem współczesny rodzic? Przecież nie zleje dzieciaka pasem, bo to nie mieści się w jego mózgoczaszce. Nie da też kary, bo musiałby mieć i trwać w karze od tygodni. Zabierze zabawki? Nie włączy bajki? To działa na krótką metę. Na chwilę będzie słodki i nawet uśmiechnięty, żeby dostać to, czego chce, a dzień później wszystko wróci do normy. A może by go bardziej rozweselić? Postarać się mu poświęcać jeszcze więcej czasu. Czytać, pisać, rysować razem z nim. Prowadzić literki, układać te cholerne lego (szósty rok z rzędu), kolorować te potwornie nudne kolorowanki uważając, żeby młodsza nie podarła w tym czasie kartki, nie zjadła kredki, albo nie wybiła sobie nią oka. Ale sami chcieliśmy mieć dwójkę, to trzeba teraz zabawiać oboje i być dla nich na 200 procent czy mamy czy nie mamy siłę. Czy boli nas głowa czy gardło czy brzuch.
A może zaprosić jego kolegów? Przyjdą, zdemolują pokój, będą drzeć się wniebogłosy, po czym stwierdzą, że nie ma w nim miejsca, więc wejdą zdemolować duży pokój, a następnie sypialnię i łazienki. A my będziemy się cieszyć, że coraz dłużej wytrzymują bez uwagi rodziców. Czego się nie robi, żeby zobaczyć przez chwilę ten szczerbaty uśmiech… Niestety chwila radości trwa dość krótko, a przeważa foch, który można by też nazwać obrazą majestatu. Kto go obraził i czym? Nie wiadomo. Pojawia się tak często, że mam wrażenie, że już z nami zamieszkał.
Nie ma takiej rzeczy i osoby, która mogłaby to zmienić. Zapraszam więc do domu dzieci, co drugi dzień albo przychodzi ktoś do nas, albo on idzie do sąsiadów. Jak już pisałam na nostressbeauty wcześniej, mamy niemal na każdym piętrze chłopców w podobnym co Teo wieku, więc jest gdzie chodzić i kogo zapraszać. Natomiast ostatnio obiecałam mu, że zaprosimy kolegę z przedszkola. Codziennie któreś dziecko jak przychodzę po Teodora krzyczy, że chce do niego przyjść i się pobawić, ale ten jeden chłopiec jest wyjątkowo skromny i nigdy nie widziałam go wrzeszczącego.
Kiedy zobaczyłam, jak przeżywa, jak cieszy się, że nas odwiedzi (był już u nas w grudniu na urodzinach Teo), ucieszyłam się, że może to poprawi nastrój także mojemu królewiczowi. Okazało się, że ten chłopiec jest odprowadzany przez mamę do przedszkola o 7 rano, a odbierany jako ostatni – przed 18. W przedszkolu spędza więc 11 godzin dziennie. Mama przyjechała do Polski z Ukrainy i sprząta przez cały dzień domy warszawiaków, nie ma na miejscu nikogo do pomocy przy dziecku, a Teo jest pierwszym kolegą, który go zaprosił do domu. Myślałam, że mi serce pęknie. Zrozumiałam, że taki chłopiec nie ma focha (jako jeden z niewielu, jeśli nie jedyny), bo nie ma na tego focha miejsca. Kiedy mama przychodzi po niego około 18, on tak się cieszy, że się może do niej przytulić, że nie truje jej o to, że ma zły humor czy czegoś nie chce.
Pojęłam też coś bolesnego dla mnie, jako rodzica. Zepsucie własnego dziecka. Jest zepsuty, bo ma wszystko. Ma oboje rodziców, matkę, która z nim spędza mnóstwo czasu, babcię, która codziennie gotuje mu jego ulubione przysmaki, siostrę, która oczywiście jest problematyczna, bo mała i wszyscy ją kochają, ale jednocześnie dzięki jej istnieniu nie jest sam, wyjścia, wyjazdy, spacery i inne przyjemności, o których tamten kolega z przedszkola może tylko pomarzyć.
Siedzieli obaj nad talerzami z obiadem, kolega zjadł obiad i wylizał talerz mówiąc, że pyszne i chciał się bawić. Mój książę na zabawę nie miał melodii, bo się zmęczył jedzeniem. Marudził więc i snuł się po mieszkaniu mówiąc, że chętnie by się położył i że mu się nic nie chce. Oznajmiłam więc, że nie będziemy więcej zapraszać innych dzieci do domu, ale przez szacunek do tego chłopca, który czekał na to spotkanie i zabawę cały tydzień – niech się zmusi do tej zabawy. Zmusił się, wkręcił w zabawę i przestał truć.
Ale to, jak spotkanie z dzieckiem z nieco innego, mniej „wypasionego” świata mnie przejechało – nie da się tego opisać. Co prawda Teo nigdy nie był, jak jego rówieśnicy. Nie potrzebował towarzystwa innych dzieci, bo były dla niego zbyt dziecinne, nie znały takiego słownictwa i nie miały takich zainteresowań (owady, mchy, płazińce, grzyby, porosty) jak on. Zaczął potrzebować zabawy z innymi rówieśnikami dopiero, jak poszedł do przedszkola – miał wtedy 4,5 roku. Prawdopodobnie poszedł za późno, ale cały czas wydawał nam się taki mały i baliśmy się niekończących się infekcji i chorób całej rodziny (po stracie dziecka i kolejnej ciąży, miałam stres, że przyniesie mi chorobę, której maleństwo w brzuchu mogłoby nie przeżyć; na oddziałach patologii ciąży, gdzie leżałam – dowiedziałam się, że wiele obumarłych ciąż to skutek infekcji przynoszonych przez przedszkolaków). Ale z początku poza tym, że trudno się było mu przyzwyczaić do innych dzieci, nie widziałam, żeby zamienił się w trutnia obrażonego na cały świat.
Z perspektywy pół roku sama już nie wiem, co się stało, ale z kochanego dziecka, uroczego, wspaniałego, radosnego – zamienił się w sfochowanego gbura, którego nic nie cieszy. Dawniej byle mucha czy larwa biedronki potrafiła go cieszyć przez kilka godzin, a teraz wszystko jest nudne i nieciekawe. Natomiast obserwując jego najlepszego przyjaciela, widzę, że dzieje się z nim dokładnie to samo, a jak się poznawaliśmy prawie rok temu obaj byli pełnymi radości i pomysłów chłopakami. Może to więc taki głupi wiek? Stawiając ich obu obok tego dziecka z przedszkola, który cieszy się z każdego drobiazgu – widzę, że są zepsuci i że mają w domach za dobrze. Z drugiej jednak strony, własnemu dziecku jako rodzice chcemy dać jak najwięcej i zapewnić jak najlepszy start w przyszłość i ciężko mu odmawiać przyjemności…
Jedno jest pewne. Każde dziecko wymaga uwagi, ale nawet jeśli widzisz je dwie czy trzy godziny dziennie, bo kwitniesz w pracy, to można ten czas wykorzystać na jego potrzeby. Spędzić wspólnie i dać z siebie wszystko. Natomiast czasem nawet to nie wystarczy, żeby je zadowolić.
Może więc zamiast stawać na uszach i próbując dziecko ozłocić, warto wtedy odpuścić? Pozwolić na focha i obrazę? I nie starać się zadowalać jeszcze bardziej i robić z siebie pajaca? Mam nadzieję, że ten stan minie i wróci mój wspaniały i radosny syn. Niech tylko nastanie wiosna, a każdą wolną chwilę będę z nim spędzać w parkach znowu goniąc owady i mięczaki, zeskrobując z gałęzi porosty i robiąc zdjęcia na jego owadzi instagram. Bardzo na to liczę.
Comments are closed.