Viagra pentru femei, cunoscută și sub numele de "flibanserin", reprezintă o descoperire revoluționară în domeniul medical, adresându-se problemelor de disfuncție sexuală la femei. Acest medicament a fost dezvoltat inițial pentru tratarea tulburărilor de dorință sexuală hipoactivă la femei, cunoscută și sub numele de HSDD (hipoactive sexual desire disorder). Principalul ingredient activ al Viagra pentru femei - https://unetxea.org/i/female-viagra-online-fara-reteta-ro.html, flibanserinul, acționează asupra neurotransmițătorilor din creier, în special a serotonină și a dopamină. Acest lucru ajută la creșterea dorinței sexuale la femei care experimentează scăderea libidoului. Utilizarea Viagra pentru femei este destul de diferită față de cea a Viagra pentru bărbați. Trebuie administrată zilnic, pe termen lung, pentru a obține beneficii semnificative, în timp ce Viagra pentru bărbați este administrată pe bază de nevoie, înainte de activitatea sexuală. Este important ca pacientele să fie conștiente de acest lucru și să urmeze cu strictețe recomandările medicului. Cu toate acestea, există anumite precauții și efecte secundare asociate cu utilizarea Viagra pentru femei, incluzând somnolență, amețeli și scăderea tensiunii arteriale. De aceea, este esențial ca pacientele să discute cu medicul lor despre toate riscurile și beneficiile potențiale înainte de a începe tratamentul. În concluzie, Viagra pentru femei reprezintă o opțiune terapeutică importantă pentru femeile care se confruntă cu disfuncții sexuale, oferindu-le posibilitatea de a-și recăpăta plăcerea și satisfacția în viața lor sexuală. Cu toate acestea, consultarea cu un medic este crucială pentru a asigura utilizarea corectă și sigură a acestui medicament.

Minimalizm przy dzieciach jest nierealny. Możesz chcieć, próbować, stawać na uszach czy na rzęsach, a i tak wszystko weźmie w łeb. Kolekcja goni kolekcję. Zbiera każdy ojciec i każda matka, każda babcia i dziadek, każdy sąsiad i sąsiadka. I to niezależnie od wykonywanego zawodu, statusu majątkowego czy opcji politycznej. A ostatnie kolekcje z Lidla i Biedronki są tylko na to dowodem…

Zaczęło się od nieszczęsnych Świeżaków z Biedronki. Każde dziecko w przedszkolu przychodziło przynajmniej z jednym czy dwoma, żeby pokazać, że już ma. Akcja okazała się jednocześnie hitem i niewypałem. Hitem, bo mobilizowała całe rodziny do kupowania warzyw i owoców  w Biedronce (warunek otrzymania naklejki na świeżaka do albumu) i popularność tych słodkich pluszowych brokułów, pieczarek (choć dla mnie to bardziej borowik), gruszek i truskawek chyba przerosła nawet oczekiwania jej twórców. W każdym domu, w którym są dzieci w wieku szkolno-przedszkolnym mieszka przynajmniej jeden świeżak. Natomiast akcja okazała się niewypałem, bo pluszaki podobno któreś dziecko uczuliły, wycofano je ze sprzedaży, miały wrócić, być wysyłane osobom, które zebrały odpowiednią (horrendalną) ilość naklejek, co się oczywiście nie wydarzyło.

I wtedy do akcji wkroczył największy konkurent Biedronki – pan Niemiec – Lidl. Z tym samym pomysłem, ale w mniejszym rozmiarze. Zamiast pluszaka – mała gumowa przyssawka. Tez w kształcie wesołego owocu czy warzywa (konia z rzędem temu, kto rozpoznał pora, który przypominał białą rzodkiew czy czerwoną cebulę przypominającą buraka ćwikłowego), które otrzymywało się po zakupieniu warzyw lub owoców za odpowiednią kwotę. Nie robimy z Michałem zakupów w Lidlu, bo pod domem mamy Biedronkę. Ale dla Teo zrobiliśmy wyjątek. A raczej dla jego pasji, jaką było (zaznaczam: było) zbieranie przyczepek Stikeez z Lidla. Mania zbierania, bo inaczej się tego nie da nazwać – przybrała jak na moje oko, nieco psychopatyczny wymiar, kiedy zamiast gadać z przyjaciółmi o przyjemnościach, uskutecznialiśmy przy winie handel przyczepkami. Umawialiśmy się z Gośką – moją przyjaciółką, na Bielanach (mieszkamy na Pradze), żeby wymienić z nią jagódki na brokuła. Ponieważ wiedziała, że brakuje nam cytryny (zginęła podczas podróży koleżanki mojej najmłodszej siostry Viwi z Targówka do Metra Centrum), dała nam, uwaga: mango oraz numer telefonu do kobiety z ogłoszenia na OLX, która mieszka w Śródmieściu i chciała je zhandlować za cytrynę…

Tak, wiem, kiedy pracowałam w naTemat.pl na takie wyznania „życzliwi” komentatorzy mieli jedno hasło: problemy pierwszego świata. Sami stwierdziliśmy, że mamy ostry dekiel uskuteczniając akcję „Ta ostatnia Cytryna” i krążąc po mieście, żeby spotkać się z panią z ogłoszenia z OLX, pt. zamienię Cytrynę za Mango.

I kiedy cieszyliśmy się, że już, już udało się skompletować te cholerne przyssawki (24 sztuki), że już Teo nie truje nas, że mu którejś brakuje, pojawiła się kolejna kolekcja. Tym razem z Biedry (jakżeby inaczej). Super Zwierzaki. Prawie wyrzuciłam moją mamę razem z albumem i kartami, kiedy przekroczyła próg naszego mieszkania. – Ja nie chcę już tych kolejnych gówien zbierać! Mam dość kolekcji, wymian, trucia, szukania tego małego szajsu, uważania, żeby Bianka nie połknęła, albo żeby nie wciągnąć odkurzaczem. Mam dość tego bałaganu, niekończącego się burdelu, gdzie okiem nie sięgnąć. Nie mam już siły tego ogarniać – tak brzmiała moja argumentacja. Nie miałam więc szans.

Super Zwierzaki zagościły w naszym domu na dobre. Codziennie Teo dostawał nowe karty. Były (są) ciekawe. Nie są kolejnym plastikiem, ale oprócz obrazków z dziwnym zwierzem (lub mniej dziwnym), zawierają też jakąś informację, co potrafi, gdzie mieszka i czym się wyróżnia. I kiedy znów myślałam, że tylko my mamy coś z deklem, pojawili się sąsiedzi z kartami na wymianę. Benio dostał od Teo pięć kart, a przekazał mu pięć takich, których nie miał. W przedszkolu handel. U pani doktor okulistki, na biurku – karty z Biedronki, bo córka zbiera. Znaczy: znów genialny chwyt marketingowy i tragedia dla rodziców – gdzie to wszystko na tych kilku metrach kwadratowych pomieścić?!?

Kolekcja Teo powiększała się w zastraszającym tempie. Prababcia z Torunia zadzwoniła, że ma 16 poczwórnych kart, a wujek z Poznania 10. Dziś ostatnie dwie karty (w kolekcji jest 108), wymienił z Olą, sąsiadką, której przekazał 10 brakujących jej zwierząt. Ale jak to z kolekcjami bywa – cieszą do momentu, kiedy się je gromadzi. A kiedy już jest komplet, pojawia się uczucie pomiędzy zadowoleniem a pustką. I co dalej?

Już mówię, co dalej. Dalej będą kolejne kolekcje z Biedry, Żabki czy innej Stokrotki. Nasz dom za chwilę zamieni się w graciarnię.

– Chcieliście mieć dzieci, to musicie się pogodzić z tym, że jeszcze przez kolejnych kilka lat będziecie mieć w domu syf. O designie zapomnijcie! – pociesza mnie w swoim autorskim stylu moja kochana mama.

Sama zbierała miliony karteczek, naklejek z Żółwiami Ninja i Dinozaurami, Lalkami Barbie i innymi, które podobnie jak Teodora – cieszyły mnie i moją siostrę do momentu, kiedy nie miałyśmy pełnej kolekcji. Mama miała jeszcze mniej miejsca w domu i wyjątkową cierpliwość do każdego dziadostwa, które nam było „potrzebne”. Do dziś przetrwały nasze kolekcje z jajek niespodzianek Kinder z dinozaurami, hipopotamami i krokodylami. „Wypukiwała” każde  jajko, bo jak twierdziła te kolekcjonerskie stworki miały inne brzmienie. Nic więc dziwnego, że mama ma większą tolerancję na gromadzenie dziecięcych gadżetów…

Natomiast we mnie się obudził – może nie minimalizm, bo to ostatni wyraz w moim słowniku, tuż obok słów: spokój i cierpliwość – bunt. Mam awersję do zbieractwa. Chciałabym zapakować wszystkie niepotrzebne rzeczy w wielki kontener i wysłać je gdzieś w kosmos. Pozbyć się tego balastu. Poczuć powiew świeżego powietrza w kątach przygraconych kinder niespodziankami, książeczkami lego, instrukcjami do budowania torów hot wheels i innymi kurzołapami. Odnaleźć kształt mojego własnego – już nie, bo dzielę je z milionem ludzików, stworków, świeżaków i gumowych żuków – mieszkania. Poczuć się jak Japończyk w ogrodzie zen, gdzie leżą trzy kamienie i stoi na środku jeden łysy badyl. Podobno wtedy umysł odpoczywa i człowiek jest w stanie zebrać myśli, wziąć oddech…

To moje wielkie, niespełnione marzenie. Tymczasem – idą święta, więc ciekawe ile „towaru” zwiozą dzieci z pobytu u pradziadków. Myślę, że bagażnik kombi w naszej Octavii będzie wypełniony po sam sufit. A później trzeba będzie to wszystko wnieść na górę – na szczęście jest winda – a później poukładać razem z milionem innych stworów, które przez chwilę cieszą, a później obrastają kurzem i lądują w koszu czy pudle na zabawki. Ale kto z nas jest w stanie odmówić własnemu dziecku, szczególnie jak widzi jego uśmiech przy każdej kolejnej brakującej kartce, naklejce czy innej przyczepce? Ja niestety okazuje się, że nie:)

Comments are closed.