Wrzuciłam jedno zdjęcie dzieci z wystawy Dali kontra Warhol i posypały się pytania od przyjaciółek i koleżanek. Czy warto iść, czy wystawa ciekawa, fajna, inna, jak zniosły ją dzieci? Dzieci zniosły ją całkiem nieźle, dorośli nieco gorzej. Była to bowiem najszybciej odwiedzona ekspozycja sztuki w moim życiu. Czy było warto?
Do twórczości Salvadora czy Andy’ego nikogo przekonywać nie trzeba. Chcieliśmy na wystawę z ich pracami iść już tydzień wcześniej, i jak tylko dowiedziałam się, że wybierają się na nią wraz z dziećmi nasi przyjaciele, postanowiliśmy zapakować tyłki w samochód i zaatakować to wydarzenie wraz z naszymi. Przy Lei i Beniu – możliwe, że się dzieciaki będą swobodniej czuły – pomyśleliśmy, a my możliwe, że znajdziemy moment, żeby coś zobaczyć.
Do tej pory nasz kontakt ze sztuką od momentu kiedy zostaliśmy rodzicami ograniczał się do sztuki mięsa na talerzu. I do sztuki dokonywania wyborów. Świadomie wybieraliśmy niechodzenie na wystawy i inne wydarzenia kulturalne, pomimo, że na facebooku czy instagramie widzieliśmy, że inni ludzie z dziećmi chodzą. Ale porównując dzieci bywalców wystaw i nasze, to niestety jest inna energia. Żebym nie wyszła kolejny raz na krytykantkę własnych latorośli, ja naprawdę ich uwielbiam i uważam, że są świetnym duetem, ale… nie potrafią usiedzieć w jednym miejscu i jak się gdzieś wybieramy do nowej przestrzeni, nasza wizyta przypomina wyścig.
I tu nie było wyjątku. W życiu nie zwiedziłam wystawy w tym tempie – swoją drogą, jak na tak drogi bilet: 45 zł od dorosłego, uważam, że jej autorzy przegięli z ilością eksponatów i nawet bez dzieci można tę ekspozycję zobaczyć ultra szybko. Przy każdym obrazie zarządzałam zdjęcie, żeby się zatrzymać i wytłumaczyć Teo, co widzi na plakacie, grafice czy obrazie lub instalacji (Michała trafiał szlag, bo nie cierpi robić zdjęć). Wcześniej opowiedzieliśmy mu i o Dalim i o Warholu – zwłaszcza o Dalim, którego uwielbiamy i zwiedziliśmy już ładnych kilka wystaw z jego pracami.
Bianki niestety nie interesowali ani The Rolling Stones, ani Gala, tylko bieganie, plus ledowe oświetlenie, którego namiętnie dotykała wycierając kurz z kątów. Na wstępie, przed wystawą można było założyć słuchawki i posłuchać, jak lektor opowiada o twórczości obu artystów i ich życiu (chyba?). Od razu wiedzieliśmy, że to zły pomysł, bo ani nic nie usłyszymy, ani się nie skupimy, ani nie zarejestrujemy jednego zdania (nie wspominając o tym, że narazimy sprzęt na szwank). W naszej rodzinie posłuchanie radia czy obejrzenie Faktów o 19-stej, graniczy z cudem, bo właśnie wtedy dzieci wymagają najwięcej uwagi. Czy tak jest we wszystkich rodzinach, czy tylko my jesteśmy ubezwłasnowolnieni przez tę dwójkę – nie wiem. Natomiast Julia i Arek też nie mieli lekko. Lea i Benio dostali – możliwe, że przez udział naszych dzieci – podobnego tempa, a nagranie lektora w słuchawkach nie nadążało za tym tempem… Biegliśmy więc w osiem osób jak nienormalni, jakby nam zaraz miał uciec tytułowy Pendolino.
Dobiegliśmy do końca maratonu – zbyt szybkiego jak na nasz gust – czyli do kawiarenki, gdzie było dużo ledowych lamp, kotar, pamiątkowych gadżetów i chyba nieco więcej powietrza, więc dzieci czuły się tam rewelacyjnie. Zahaczyliśmy z Teo jeszcze o pracownię sitodruku, bo chciał mieć pamiątkę: torbę z nadrukiem Marilyn Monroe i tam dwoje naszych „zakochanych w sztuce”, położyło się na kanapie tuż pod kartonową postacią Warhola. I kiedy zapytałam Teo co zapamiętał z tej wystawy, to właśnie tę kanapę, sklepik z pamiątkami i świetną fryzurę Andy’ego Warhola – Mamo, zrobisz mi taką?!?
Ręce mi opadły – ale nie z rozczarowania, że pięciolatek niekoniecznie obcuje ze sztuką w taki sposób jak jego 34-letnia matka, która była już kiedyś w życiu na wystawie – tylko ze zmęczenia. Od szarpania się z małą, która możliwe, że w kontakcie z popartem i surrealizmem, dostała korby, a możliwe, że zabrakło jej tlenu na wystawie, jak na jej standardy, było za ciemno i próbowała ze wszystkich sił się z tej matni wydostać.
Zaliczyliśmy więc dosyć fajną, ale bez przesady, wystawę wraz z dziećmi – pierwszy raz, bo pobytu ze śpiącą w wózku Bianką na Van Goghu nie liczę – i póki co ostatnią. I jeśli ktoś mnie pyta czy warto na nią iść – nie wiem.
Wszystkie prace mam wrażenie już pojawiały się w Polsce na wcześniejszych wystawach, albo je gdzieś widziałam krążąc po europejskich muzeach i galeriach. Natomiast czy warto z dziećmi iść na tę wystawę? Jest kolorowa, łatwo przyswajalna i niewielka, więc niby warto. Ale to zależy od dziecka. Moim, zdecydowanie lepiej jest biegać po parku i zbierać ślimaki i dżdżownice i wolę być z tym pogodzona, niż zmuszać ich do kultury. Ale ich przyjaciele Benio i Lea są przynajmniej raz w tygodniu z rodzicami w kinie i znacznie lepiej znoszą takie wydarzenia, jak wystawy. Widać było, że są bardziej zainteresowani i obyci, niż nasze dzikusy parkowo-leśne, podczas oglądania prac. Możliwe więc, że to wynik wcześniejszego uporu rodziców i przyzwyczajania ich do sztuki i wyjść innych niż na plac zabaw czy las. Albo mają inne osobowości i zainteresowania. Nie mniej, towarzystwo naszych dzieciaków też je z lekka rozproszyło, więc miałam wyrzuty sumienia…
Za jakiś czas pewnie znów spróbuję i wezmę Teo i Biankę na wystawę: Lego, dinozaurów, morskich potworów, pająków, owadów i skorpionów czy rosiczek i innych roślin owadożernych. W takich miejscach są bardziej zainteresowani i chyba na ten moment, to wystawy odpowiednie dla nich.
Wydaje mi się, że można chodzić z dziećmi po muzeach i że warto, ale wymagać, żeby coś z tego wyniosły – poza pamiątkowym gadżetem – jest chyba bezsensu. Przynajmniej w stosunku do moich żywiołków. Możliwe, że z tego kiedyś wyrosną. Ja z moją siostrą i mamą zwiedzałyśmy mnóstwo galerii, muzeów, zamków, teatrów i koncertów, ale byłyśmy wtedy starsze, chodziłyśmy do szkoły i miałyśmy inne usposobienia. Natalia była aniołem, a ja byłam po prostu grzeczna i chłonęłam historię. Kochałam wszystko co stare, antyczne, wiekowe – to zaszczepiła we mnie mama, więc zdaję sobie sprawę, że i moim zadaniem jest nauczyć te maluchy zamiłowania do galerii – niekoniecznie handlowych.
Właśnie, zapomniałabym – przed wystawą Dalego i Warhola byliśmy w nieco innej galerii – Złote Tarasy. I nasze dzieci zachowywały się jak urwane z buszu. Bianka (rok i pięć miesięcy) była w galerii po raz pierwszy i nie mogła przestać dotykać świateł i światełek i ogarnąć kolorów, jakie ją otaczały. A Teo, który był kilka razy w życiu w takim miejscu, ale najwyraźniej za mało, też zachowywał się jak zwierzątko. Możliwe, że dwie „galerie” jednego dnia, to o jedną za dużo i ta pierwsza była zupełnie niepotrzebna (musieliśmy Biance zrobić zdjęcia do paszportu, stąd pomysł na wizytę). Finał popołudnia wyglądał tak, że leżeliśmy na podłodze całą rodziną. Sztuka też może wykończyć, ale warto z nią obcować;) Jako matka przyznaję, że wolę jednak po wystawach chodzić sama…
Comments are closed.