Mama to najważniejsza osoba w życiu. Pierwsza, którą kochasz czystą, niczym nie zmąconą miłością. Mama to też osoba, na którą najczęściej się wściekasz, bo nie dość, że zna twoje wszystkie wady i słabości, często ma rację, to na dodatek czy ci się to podoba czy nie, jest do ciebie podobna. To także osoba, która zwykle daje ci więcej niż jesteś sobie w stanie wyobrazić. Ale najczęściej doceniasz to dopiero w momencie, kiedy sama zostajesz mamą (lub ojcem). Dziś o macierzyństwie mówi się same dobre rzeczy, a mało kto ma odwagę przyznać, że bywa okupione łzami i poświęceniem oraz wyrzeczeniami. Jednak bywa też tak cudowne, że jesteś na nieustającym haju, dopóki nie dorośnie i nie powie ci: zniszczyłaś mi życie, co ostatnio zdarza się nawet 9-cio czy 11-latkom…

Moja mama jest najlepszą mamą na świecie. Nie ma takiej drugiej, która tyle by poświęciła i poświęcała nieustannie swoim dzieciom. Czasu, energii, zaangażowania, uwagi. Ma trzy córki, choć miała mieć trzech synów (nie było wtedy USG, a płeć wróżyło się po urodzie matki). Może to i lepiej, bo mamy tak silne charaktery, że w męskim wydaniu byłybyśmy jeszcze trudniejsze we współżyciu z rodzicem…

Moja mama, na którą mówiłam zawsze mamulka, od wielu lat nosi „spodnie”. Była/jest nie tylko mamą, ale i ojcem. Nie tylko babcią, ale i dziadkiem. Zastępuje brakujące ogniwo, którym wiecznie był, nawet kiedy żył mój tata – Piotruś Pan z żyłką podróżniczą i poszukiwania mocnych wrażeń.

Mamie zawdzięczam wszystko. Kocham ją najmocniej na świecie. Kocham, ale potrafię też sprawić jej dużo bólu. I nie raz zastanawiam się, dlaczego w tak bliskich relacjach ludzie są w stanie sobie tak dużo za dużo różnych rzeczy powiedzieć i przekazać. Ale nasza relacja była narażona na różne burze, huragany i „tornada zmian” – cytując klasyka. Najpierw zostawił nas mój tata, później wrócił, później zmarł, a później pojawił się ojczym.

Mama urodziła jeszcze jedną córkę, kiedy miałam 17 lat, a Nati 14. Nasza siostra Viwi ma dziś 18 lat i właśnie zdawała maturę. Urodziła się za późno, żebym była jej siostrą, a za wcześnie, żebym była mamą. Nasza relacja jest trochę pogmatwana, bo dzieli nas ogromna różnica wieku. I przyznaję, że przez wiele lat jej „matkowałam” i próbowałam wychować, wchodząc w rolę mamy. I dopiero kiedy wchodzi w dorosłość, zaczynamy żyć jak siostra z siostrą.

A później poznałam Michała i po trzech latach związku, to ja zostałam mamą (w wieku 29 lat). Urodziłam Teo i wszystko się zmieniło. Poznałam czym jest macierzyństwo. Jak ogromną radość i satysfakcję daje i jak wiele poświęcenia i wyrzeczeń wymaga. Niewyspanie, stres, odmawianie sobie różnych przyjemności, strata wspólnych wyjść z ukochanym i tak dalej. O niewyspaniu mówiły wszystkie koleżanki i koledzy, którzy już mieli dzieci, ale o tym, że życie zmienia się na zawsze i że nie myślisz już nigdy o sobie na pierwszym planie – powtarzała tylko moja mama.

Ale bycie mamą małego, ślicznego i super mądrego Teo, to była czysta przyjemność, okupiona raz po raz łzami, kiedy nie miałam już siły dźwigać małego kolosa czy bawić się od 4:30 nad ranem. Nie mniej, dałam radę, egzamin zdałam. Teo jest dziś wspaniałym małym chłopcem o niezwykle wielkich oczach i jeszcze większym sercu. Natomiast ja w przeciwieństwie do mojej mamy od zawsze marzyłam o córce. O małej „czarownicy”, która będzie rozumieć się ze mną bez słów i z którą będę mogła rozmawiać tak, jak moja mama rozmawia ze mną.

Zaszłam w drugą ciążę i wtedy zrozumiałam, że bycie mamą, to również cierpienie. W połowie ciąży wylądowałam w szpitalu, z przemęczenia – moje serce było przepracowane i nie dawało rady. A później, pod sam koniec ciąży, w 37 tygodniu straciłam Rysia. Do dziś Teo zadaje mi pytania: dlaczego się Ryś nie urodził, dlaczego jest u aniołków i dlaczego nie ma młodszego braciszka tu z nami?

To są pytania bez odpowiedzi. I ja z początku byłam jak wielki znak zapytania. Pojęłam, co znaczy prawdziwie cierpienie matki i że nie ma większego bólu, jak śmierć dziecka. Nie ma. Choć zdaję sobie sprawę, że znacznie gorszy jest ból, kiedy traci się nie noworodka, którego się nie poznało, nie wykarmiło, nie wychowywało, lecz kilku-, kilkunasto- czy kilkudziesięcio-letniego syna czy córkę.

Poszukiwałam wtedy nie tylko odpowiedzi na te i wiele innych pytań z cyklu: dlaczego ja, my, dlaczego u nas, co było nie tak? Dopóki nie zrozumiałam, że takich mam jak ja, jest bardzo wiele. I są w najbliższym i trochę dalszym otoczeniu. Że ta druga strona macierzyństwa, nie laurki, pieluszki i kolki czy dyplomy i piękne zdjęcia, ale ból i przerażające, przedzierające serce na pół cierpienie – pozostaje w cieniu. Jest tematem tabu. Natomiast nie ma takiej drugiej siłaczki, jak matka, która straciła dziecko. Kiedy wybiera życie, działanie i staje na nogi – ma moc, której nic nie jest w stanie pokonać.

I tak właśnie stało się ze mną. Z resztą byłam mamą bardzo wymagającego dwulatka, więc nie mogłam, a nawet nie chciałam sobie pozwolić na tonięcie we łzach i pogrążanie się w żałobie. Stając na nogi, postanowiłam jeszcze raz spróbować zajść w ciążę. Okazało się to jednak z różnych względów zbyt szybką decyzją. I znów wylądowałam w ciemnej, obskurnej sali szpitalnej. Straciłam ciążę, która zniknęła, przestała się rozwijać i już. Poznałam kilka kobiet, z dużymi brzuchami, które były w podobnej sytuacji, jak ja rok wcześniej. Traciły dzieci w zaawansowanej ciąży i miały te same pytania bez odpowiedzi i tę samą pustkę w oczach… Wtedy wydawało mi się, że ktoś powinien je wspierać, pocieszać. A z dystansu wiem, że nie ma takiego słowa czy zdania, które cokolwiek mogłoby pomóc lub zmienić. I każda matka sama musi się postarać o powrót siły i chęci do życia. A przede wszystkim – dać sobie przyzwolenie na żałobę, wypłakanie się i oczyszczenie z bólu, który w niej siedzi.

Ale ja się jednak uparłam, że będę mieć drugie dziecko. Otrzepałam się z łez i wzięłam do działania. Nie zamawiałam już płci czy koloru oczu. Po prostu chciałam urodzić zdrową, silną dzidzię, która będzie siostrą lub bratem Teodora i zakończy, jak to ujęła bliska mi koleżanka – ZIMĘ w naszym życiu.

Ciąża z Bianką okazała się kolejną nieznaną mi stroną macierzyństwa. Poznałam strach. Ale taki prawdziwy, którego jeśli nie pokonasz, to zwariujesz. Zastrzyki w brzuch na podtrzymanie ciąży, milion tabletek, spokojny tryb życia, nie chodzenie na żadne ćwiczenia, unikanie zbyt długich podróży, dieta koszmarna cukrzycowa i odmawianie sobie wszystkich ciążowych zachcianek, wreszcie USG i KTG, które są moim horrorem i chyba nigdy już ich nie polubię.

Obserwacje małej były nasilone, z uwagi na wcześniejszą moją historię ciąż. Nikt nie zrozumie, póki nie przeżyje, poziomu stresu, jaki czuje kobieta po stracie ciąż, która oczekuje dziecka i jest maglowana tysiącem badań. I zastraszana, że tętno nie takie, a pępowina znów wokół szyi (jak się okazuje u wszystkich moich dzieci tak było, ale u Rysia to był powód jego zgonu). Nie umiałam cieszyć się ani z tej ciąży, ani z niczego. Stałam się zadaniowa. Matka, która jest chodzącym inkubatorem i musi wytrzymać do takiej i takiej daty, następnie urodzić i dopiero, kiedy usłyszy, że wszystko jest ok i na miejscu, odetchnie z ulgą.

Bianka urodziła się zdrowa, dostała 10 punktów i śpiewała w łóżeczku przez pierwszych kilka dób życia. Możliwe, że dlatego, że ja śpiewałam jej przez całą ciążę. Była jak Calineczka. Maleńka! W porównaniu z Teo, który urodził się wzrostu i wagi dwumiesięcznego dziecka, ta istota była tak krucha, że bałam się, że ją połamię czy uszkodzę.

Dziś brat nauczył ją liczyć do 12 i kilku słów po angielsku. Bianka chodzi i mówi pełnymi zdaniami. Jest moją przyjaciółką, choć taką w wersji mini. Pokazała mi zupełnie inne macierzyństwo. Bardziej intuicyjne, oparte o instynkt. Dokładnie się rozumiemy bez słów i przytula mnie zawsze kiedy tego potrzebuję. Jest moim skarbem i moją siłą. Ciąża z nią była jedną wielką terapią i spojrzeniem strachowi prosto w twarz i pokazaniem mu języka. A wychowanie jej, choć jest wyzwaniem, bo jest niezwykle żywiołowym dzieckiem, jest po prostu spełnieniem marzeń każdej kobiety.

Ta dwójka dzieci jest niezwykła – pewnie dlatego, że jest moja;) i jest przykładem zupełnie różnego macierzyństwa. Tego wczesnego, młodego, naiwnego, nieświadomego, bezstresowego. I tego dojrzałego, z wyboru i po trudnych przejściach, cholernie świadomego, jak dużym szczęściem jest posiadanie dziecka. Żadne z nich nie jest lepsze czy gorsze. Tak jak któregokolwiek z dzieci nie uważam za bardziej lub mniej przez siebie kochane. Ale kocham ich zupełnie inaczej. Bo to dwie różne osoby. Urodzenie Bianki i wcześniejsze przejścia jednak zmieniły mnie…

Kiedy Teo był mały wróciłam bardzo szybko do pracy. Dziś tego żałuję, ale zamiast się użalać nad sobą i straconymi chwilami, Bianki postanowiłam nie zostawiać. Docieram się więc także z Teo i staram się wynagrodzić tych kilka lat, kiedy było mnie mniej w domu. Macierzyństwo jest wymagające, ale tak piękne i pełne miłości, że nie da się go porównać z niczym. A stan, kiedy przytulasz swoje małe, czujesz zapach ich włosów i skóry (karmelowy u Teo, brzoskwiniowy u Bianki) można porównać do pełnej euforii i odurzenia. Wciąż są małe, głupiutkie, trzeba ich pilnować i mieć oczy dokoła głowy. Najbardziej cieszą się, kiedy się śmieję, tańczę, śpiewam i z nimi wygłupiam. Albo kiedy idziemy na spacer, zrywamy kwiaty i poznajemy owady, mchy czy porosty. Ich śmiech i radość to najlepszy prezent, dzięki którym ja codziennie mam dzień mamy:)

I kiedy miewam chwile słabości i brakuje mi już do nich siły, bo nie nadążam za tą czystą energią, zadaję sobie pytanie: czy warto być mamą? Odpowiedź nadchodzi błyskawicznie: najbardziej na świecie warto. Dla mnie macierzyństwo okazało się brakującym elementem całej mnie.

Dopiero kiedy zostałam mamą:

  • nauczyłam się doceniać wszystkie małe i wielkie rzeczy, jakie robi dla mnie moja mama
  • doceniłam też inne matki, które same wychowują dzieci
  • wyobrażam sobie – bo tylko sobie mogę wyobrażać – jak wielkim poświęceniem i bólem jest życie mam chorych dzieci, które nigdy nie będą sprawne ruchowo czy umysłowo
  • wreszcie, odnalazłam w sobie takie pokłady miłości i radości, o jakie bym siebie nigdy nie podejrzewała!

Przez cztery lata byłam „mamuśką” Teo. A teraz zostałam „mamką” Bianki (bo tak nazywają mnie po swojemu moje dzieci). Jestem najszczęśliwszą i najsilniejszą mamą na świecie. I nikt i nic tego nie zmieni!

Każda mama wychowuje dzieci na swój sposób i odczytuje macierzyństwo po swojemu. Wiem, że moje dopiero się zaczęło i jeszcze dużo przede mną. Każdy dzień, tydzień, miesiąc, kolejny rok, jest nowym wyzwaniem. Bądź więc dobra dla siebie – mamo, która to czytasz. I bądź dobra dla swojej mamy. Niejedna przeszła bardzo wiele i zasługuje na najlepsze. Nie tylko dziś w dzień naszego święta.