60 dni do bikini, 30 dni do bikini, dwa tygodnie do bikini. To niektóre z tytułów artykułów, których dziesiątki popełniłam w swoim życiu. Złote rady, najlepsze zabiegi, najbardziej sprawdzone preparaty, diety ćwiczenia. W teorii – każda dziennikarka urodowa czy blogerka kosmetyczna jest świetna i ma stopień profesora, w praktyce większość z nas jest mniej więcej podobna. Nie licząc super wysportowanych lasek i dziewczyn o figurze i zwyczajach modelek, zwykłe kobiety przypominają sobie o tym, że odsłonią ciało dosłownie chwilę przed tą odsłoną. W tym roku ten fakt zaskoczył mnie. Po raz pierwszy z takim impetem…
Najpierw był telefon od przyjaciółki. – Mam depresję, wyglądam strasznie, nie mam piersi, za to mam wielki brzuch i rozłożyste jak sofa biodra, a do tego nogi takie nabite, a przy tym bezkształtne – narzekała. Z początku myślałam, że jest przed okresem, a po chwili rozmowy okazało się, że po prostu wpadła do kilku sklepów pomierzyć bikini. Wariatka – pomyślałam, ma ciało nastolatki – niejedna by się o takie dała pokroić i jest wobec siebie zbyt krytyczna. Ale nie myślałam, że wyląduję w tym samym miejscu i z podobnymi, jeśli nie gorszymi wnioskami na temat swojego wyglądu.
O przygotowaniach do wyjazdu na wakacje pomyślałam na trzy dni przed wyjazdem. Zbyt zapracowana, żeby cokolwiek zrobić dla siebie, zbyt pochłonięta sprawami codziennymi, żeby myśleć o bzdurnych kilku trójkątach z lycry i przeżywać, jaki wzór w tym roku będzie zdobić moje ciało na plaży. Chociaż jedna z moich koleżanek powiedziała kiedyś: jeśli nie mam myśleć o obwisłych pośladkach, rozstępach czy cellulicie kupuję sobie co roku nowe, przepiękne bikini i od razu czuję się w nim piękniejsza. I to magiczne zdanie działa jak zaklęcie. Kostium jest jak intencja, obietnica udanych wakacji. Może zupełnie nie pasować do tego, co nosisz na co dzień. Możesz być panią w garniturze a na wczasach mieć ochotę na ananasy na pupie czy palmę na biuście, prześwity, cekiny i złote ćwieki. Kostium oznacza wolność. Zrzucenie tego codziennego uniformu, szpilek i garsonki, piasek pod palcami i filtry, morze i co by tu zjeść/ przeczytać / na którym boku teraz poleżeć – myśli tak proste, że w tej prostocie piękne.
I poszłam kupić to marzenie, ten antycellulit i antyrozstęp, ten antykompleks z palmą na dupie i… zdębiałam przed lustrem. Wieeeeelkie białe cielsko, które wyłoniło się z lustra to było jakieś monstrum zupełnie niepodobne do tego, co widzę na co dzień. Przecież mam w domu lustra, noszę bieliznę, przeglądam się smarując się balsamem do ciała czy zakładając stanik – żeby go wyrównać. No nie wpadłabym na to, że wyglądam tak źle. Kolor skóry, stopień cellulitu, ilość przebarwień, zmarszczek, obwisów i innych cudowności dosłownie mnie dobił. Mierzyłam kolejne trójkąty, kwadraty i prostokąty z lycry w kwiatki, paski i z pomponami, z kutasikami i cekinami. I nic. Dramat w trzech aktach. Każdy jeden model był jak spełnienie koszmaru na temat wyjazdu na wakacje. Kaszalot przed lustrem nic dodać nic ująć.
I aż się zaczęłam zastanawiać co się do cholery stało, kiedy to się stało – bo dlaczego się stało wiem doskonale, ani nie jestem na diecie, ani nie odmawiam sobie grillików, winek i deserów, ani też nie zaiwaniam na siłownię, a częstotliwość chodzenia na jogę była ostatnio naprawdę żenująca ze względu na brak czasu na cokolwiek. Ale poszłam do innego sklepu, i kolejnego i w jeszcze kolejnym stanęłam przed lustrem jak wryta i nie mogłam uwierzyć – czy to ta sama ja?!? Jak ja pięknie w tym wyglądam! I w tym zielonym! I w niebieskim! A może pójdę w czerwone wino? Jeszcze nigdy nie miałam prostego czarnego bikini, może to dobry moment – wygląda naprawdę nieźle! Jak przystało na osobę niepewną tego, w czym mi naprawdę do twarzy trzaskałam zdjęcia i wysyłałam siostrze – projektantce mody i byłej stylistce. Surowej jak sushi.
Nati podpowiedziała co wybrać i o dziwo, po powrocie do domu, przejrzałam się we wszystkich lustrach i wyglądałam nadal ok. Może bez fajerwerków, ale też bez kalafiora, obwisów i sino-bladej skóry w ciapko-kropki. Zrozumiałam, że największym wrogiem kobiety mierzącej bieliznę lub bikini jest ciulowe oświetlenie w sklepach. Tragiczna kolorystyka wnętrza też robi swoje.
A samo bikini? Dziewczyno, nie oszukuj się. To, że na reklamach wygląda jak milion dolarów w złocie, oznacza, że zostało sfotografowane na nastolatce po liposukcji i operacji biustu. Na normalnym cycku żaden stanik tak nie leży. Uwierz mi. Przymierzyłam ich tym razem naprawdę dziesiątki. Figury promowane na wspomnianych reklamach są dodatkowo podkręcone photoshopem a skóra i ciało wyczyszczone z wszelkich niedoskonałości. I nierealne.
A rzeczywistość jest nieco odmienna. Ale myśl o ciepłym morzu, piachu i tym nowym bikini pomimo tego napawa mnie wielką radością. To czas dla mnie i moich bliskich, a to, czy mi się coś zatrzęsie czy zawiśnie czy jest zbyt kościste czy za obfite jest naprawdę nic nie znaczącą pierdołą. I kolejnym niepotrzebnym stresem. Bikini to kwitntesencja nostressbeauty : masz się w nim czuć piękna, wolna i szczęśliwa. Zawsze jest coś, co można w ciele czy twarzy poprawić i sama nie jestem na to obojętna, ale po co martwić się tym w wakacje? Lepiej napić się prosecco i cieszyć dolce vita. I taki mam zamiar! Do miłego po moim powrocie!
Comments are closed.