Miałam już przemilczeć ten temat kończąc go jedynie historią ze studiów sprzed lat, o której wspomniałam na facebooku. Miałam się zamknąć i cieszyć, że moja historia/historie nie były takie dramatyczne, ale koleżanka z roku mnie sprowokowała, żeby jednak zabrać głos i wyjaśnić dlaczego ta akcja z hasztagiem #metoo lub #jateż jest tak cholernie ważna dla ciebie, dla mnie i wszystkich kobiet, które znamy, szanujemy lub kochamy
Koleżanka z roku skomentowała po dwóch dniach, że jej nigdy nie spotkała żadna sytuacja, w której mężczyzna molestowałby ją słownie lub fizycznie, cytat: może jestem za brzydka? Koniec cytatu. Ale początek mojego wzburzenia. Czy naprawdę my, kobiety musimy sobie to robić? Być wobec siebie złośliwe? Nawet przy takich wyznaniach? Czy nie można raz stanąć obok siebie samej: małej, dużej, brzydkiej, ładnej, grubej, chudej, zezowatej, pięknej, pryszczatej i spojrzeć na sytuację nie przez swój nos, tylko z dystansu? Popatrzeć na to, że ktoś został poniżony, obrażony, w pewien sposób została naruszona jego strefa intymna (mowa o panu profesorze, który położył dłonie na moich dłoniach podczas egzaminu ustnego i proponował, że je w jakiś sposób ogrzeje i że mogę dostać piątkę, jeśli się postaram).
Akcja #metoo jest nie tylko po to, aby uświadomić mężczyznom, że kiedy żartują sobie z koleżanek: „no z takim małym cycem, to raczej dzieci ci twoja X nie wykarmi” (cytat z kolegi mojego męża, który lata temu za to zdanie dostał ode mnie burę, bo stanęłam w obronie koleżanki X) to nie są w porządku. Że te koleżanki nie składają się z samych cycków, narządów rodnych i vaginy (nie będę wymieniać określeń na intymne części ciała kobiety, bo są niestety w naszym języku samymi pejoratywnymi wyrazami lub przekleństwami). Że rzucając uszczypliwe komentarze dotyczące ich życia seksualnego: „No Kasia to w ciąży cały czas tylko mnie męczy i chce uprawiać seks na okrągło, a Marysia też tak ma?” – nie są wobec nas w porządku. Że wujkowie, dziadkowie, znajomi rodziców komentując nasze „kształty”, „krągłości”kiedy jesteśmy nastolatkami i tak dalej, też mogliby sobie te zdania podarować, poza tym, że są dość obleśne i niesmaczne, mogą być dla nas obraźliwe.
Mogą, ale nie muszą. Jeśli nie czułabyś się w mojej sytuacji na egzaminie ustnym urażona, że profesor sugeruje ci, że jeśli wykorzysta cię seksualnie otrzymasz dobrą ocenę – nie ma problemu. Ja miałam z tym problem, ale nic z tym faktem nie zrobiłam. Może dlatego, że wtedy się takie historie zamiatało pod dywan. A z drugiej strony może dlatego, że zawsze pojawiała się jakaś „życzliwa” koleżanka, która zasugerowała, że masz ciągle jakiś problem i wiecznie ktoś „na ciebie leci” (akurat na mnie niewielu starszych panów „leciało”, może dlatego to było takie szokujące doznanie), a może byś jednak założyła dłuższą spódnicę czy chodziła bez makijażu.
Moim zdaniem my, kobiety, wiecznie sobie robimy źle. Wiecznie nawzajem się oskarżamy o różne rzeczy. Faceci swoją drogą bywają chamami, burakami i rubasznymi oblechami – to bez dwóch zdań. Natomiast kobiety, które sugerują, że molestowanie lub inne zachowania mężczyzn wobec kobiet wynikają z tego, że te kobiety zbyt dobrze wyglądają, ubierają się, czeszą, malują, nie chodzą z gniazdem popalonych włosów czy w dredach na głowie i trampkach, to zasługują na takie traktowanie. Jak to jest możliwe? Jak kobieta może kobiecie zarzucić jej kobiecość?
Otóż może. Przez połowę mojego życia chodziłam w rozciągniętych T-shirtach po dziadku, dżinsach lub sztruksach, koszuli w kratę i glanach (niestety dla moich stóp nawet w 30 stopniowych upałach). Kompletnie wypierałam swoją kobiecość, garbiłam się, nosiłam jak najbardziej bawełniane staniki udając, że piersi wcale mi nie urosły. Wstydziłam się tego, że staję się kobietą. Z jednej strony patrzyłam z zachwytem na piękną mamę i piękną babcię. Kobiece, w sukienkach, zadbane, atrakcyjne do tego stopnia, że nawet moi koledzy oglądali się z podziwem za moją mamą. Ja za cel swojego nastoletniego życia wzięłam, że jestem ponad to.
Chciałam być chodzącym intelektem. I byłam. Nie interesowali mnie faceci, dojrzewanie, związki, miłości (ok, były jakieś wakacyjne, ale ja przecież byłam ponad to). Chciałam być i byłam dziewczyną – kumplem. Koleżanką wszystkich. A przy tym osobą, której intelektualnie nie da się na niczym zagiąć. I to mi się udało.
Ale nagle, kiedy dostałam się na studia i wyszłam ze swoich glanów, okazało się, że jest jeszcze we mnie kawałek, który chce się cieszyć z tej ukrywanej dotąd kobiecości. Że już wszystkim udowodniłam – dostałam się na kierunek, na który się teoretycznie nie dało dostać, na studia dziennie bez niczyjego wsparcia, pleców, czegokolwiek – i już nic nie muszę. Że mogę natomiast wsłuchać się w siebie i być kobieca nie tracąc przy tym na umyśle (to jakiś absurd, żeby w ogóle tak myśleć!).
Okazało się, że mogłam i fajnie wyglądać i mieć wiedzę. Czytać to, co mnie interesowało, imprezować, spotykać się z facetami, a nie być tym babo-chłopem w glanach. Chodziłam w trampkach lub balerinach, nie musiałam nosić butów na obcasie. Ale pokochałam spódnice i sukienki – ręcznie przez siebie robione. Nie stać mnie było na wielką modę z Diesla (tak, to dla mnie wówczas był szczyt marzeń), więc sama sobie wycinałam rękawy w koszulkach, farbowałam spódnice, etc.
I właśnie w tych balerinach lub trampkach i w tej spódnicy dżinsowej i ze zbyt kolorowym makijażem – patrząc na to z perspektywy czasu – dostałam pracę w miesięczniku „Glamour”. I stałam się obiektem do „używania” sobie przez mojego kolegę z roku. Obsmarował mnie, że jestem kolorowa, że noszę takie i takie ciuchy – ze zgodnością co do kropeczki i koloru – i że pracuję w piśmie, które mieści się w „twojej torebce”, a właśnie tak brzmiało hasło reklamowe Glamoura. Przeczytałam o sobie i o tym, jak mam pusto w głowie w związku z tym, jak się ubieram i gdzie pracuję – w darmowym magazynie rozdawanym w warszawskich kawiarniach, gdzie chodziłam z koleżankami z roku. I to była znacznie większa trauma niż jazda z panem profesorem… Zostałam pośmiewiskiem, wskazana palcem – szkoda, że nie wprost drogi „kolego” – i wyszydzona w związku z tym, co widać na zewnątrz.
Ale to był dla mnie przełomowy moment. Te szydery ze strony koleżki z roku bardzo mnie zabolały. Abstrahując od tego, w którym miejscu jest dziś każde z nas, cieszę się z tego, że od tego czasu postanowiłam już nic nikomu nie musieć udowadniać. Napisałam do niego list, w którym wyjaśniłam kim tak naprawdę jestem i że trochę na wyrost ocenił mój brak mózgu. Odblokowało się coś we mnie.
I mam gdzieś to, co inni myślą patrząc na mnie, na mój wygląd, image, styl, który przez lata ewoluował, ale mimo wszystko nigdy nie byłam pajacem przebranym za kogoś, tylko cały czas sobą i wyglądałam zgodnie z tym, jak się czułam. I kiedy przeczytałam komentarz koleżanki sprzed lat, zrozumiałam, że nie tylko w męskich, ale i kobiecych głowach jest jakaś bieda.
Czy pomalowane rzęsy lub usta świadczą o tym, że nic w życiu nie robię? Czy zadbane nogi, wysportowane smukłe ciało mówi komuś, że kobieta, która je ma i o siebie dba jest głupia i pusta (lub głupsza i pustsza niż te zaniedbane lub grubsze)? Jaki ma wpływ to że nosisz dżinsy, dresy czy sukienki na to, jakim jesteś człowiekiem? Czy z fioletową szminką na ustach nie jesteś partnerem godnym swojego rozmówcy w rozciągniętym swetrze i bez szminki? Czy ze zrobionym włosem jesteś mniej „dobrą” matką, żoną, córką? Wreszcie: czy dbając o swój wygląd robisz komuś krzywdę i prowokujesz go do marnego zachowania poniżej pasa i insynuacji wyżej wspomnianych?
Odpowiedzi na te pytania znasz świetnie. Jeśli czytasz mojego bloga masz świadomość, że za pomalowaną twarzą jest osoba z serca i rozumu (jak większość kobiet, które o siebie dbają). Świadoma matka, laska po przejściach, która z niejednym palantem i palancicą miała w życiu do czynienia. I dziś dziękuję tym wszystkim burasom chwytającym mnie niby przypadkiem za tyłek w klubie, sugerującym różne obleśne rzeczy i dowcipkującym sobie ze mnie lub moich koleżanek, sióstr i tak dalej. Dzięki nim, wiem czego w ludziach nie trawię i nie toleruję. Głupoty, patrzenia przez pryzmat wyglądu i powierzchowności oraz braku szacunku dla drugiego człowieka. Niezależnie od tego jakiej jest płci, orientacji czy jaki wykonuje zawód.
Dzięki nim wybrałam sobie za męża wspaniałego, wartościowego człowieka, który mnie pokochał taką, jaka jestem. Z którym mam wspaniałego syna i córkę, których wychowuję na feministów. Na partnerów w życiu, a nie w duchu patriarchalnym. Uczę i wbijam im do tych małych pojętnych główek, że można pięknie wyglądać i być wartościowym człowiekiem. Można chodzić do fryzjera i mieć coś pod kopułą poza lokami i sprejem do włosów. I że można godnie żyć i nie godzić się na bycie pośmiewiskiem na tle płci, czy wykonywanego zawodu (bo każdy wykonuje taki, jaki wybrał). Ale trzeba umieć stawiać granice, a dopóki się nie doświadczy takiej chamówy, jakiej doświadczyłam kilka razy w życiu ja czy bliskie mi przyjaciółki, dopóty się naprawdę nie wie, jak to potrafi zaboleć. Mam nadzieję, że akcja #metoo uświadomi wielu osobom (nie tylko facetom), że realnie jest problem w naszym kraju i wciąż kobiety są nierówno traktowane. I że następnym razem, jak kolega z pracy będzie chciał rzucić w twoją stronę uszczypliwy żarcik odeprzesz go taką kontrą, że się obleje kawą. A koleżanka, która się z tego śmieje jednak się opamięta. To nie jest zabawne. Ale tylko od nas – kobiet, zależy czy to będzie nadal się działo czy jednak zaczniemy być szanowane i traktowane tak jak powinnyśmy – godnie.
Comments are closed.