Dziś po raz szósty w życiu „rodziłam” Teo. Kończy sześć lat i co roku w noc przed jego urodzinami mam powtórkę z rozrywki. Widocznie emocje tak mocno zapisują się w ciele, że są niezmywalne jak tatuaż. Bo wspomnienie z porodu jest przeżyciem na granicy życia i śmierci. Towarzyszą mu takie emocje, których nie da się porównać z niczym. A pojawienie się dziecka na świecie zmienia wszystko.

Nigdy nie rozumiałam koleżanek rozpływających się nad pięknem porodu i tych wszystkich filmów, na których kobiety pięknie pomalowane kilka razy krzykną, po czym lekarz odbiera czyściutkiego bobasa (około dwumiesięcznego jak na moje oko). W naszym domu o porodzie nie mówiło się zbyt zachęcająco. Mama zawsze powtarzała mi, że to moment największego zezwierzęcenia, kiedy kobieta zamienia się w samicę, aby urodzić dziecko.

Jak wyglądał mój pierwszy poród? Raczej nie nadawał się na INSTA STORY, bo rodzenie trwało cztery doby. Dostawałam końskie dawki oksytocyny, po której skurcze przypominają na zapisie himalaje – co niewiele zmieniało w akcji porodowej – więc trzy dni takich prób wspominam jako ból, łzy i zniecierpliwienie. I poczucie, że jestem jakaś lewa skoro wszystkie laski, które przychodziły na porodówkę po mnie już były po porodach i miały pierwsze kłopoty młodych matek. A ja jak ta słonica w niekończącej się ciąży kulałam się od sali do sali, od łóżka do łóżka i od położnej do położnej.

Porodówka w szpitalu przy Madalińskiego jest i tak jedną z najprzyjemniejszych (mam na koncie wizyty w kilku innych) dla oka, ale niestety nie dla ucha, ani dla ducha. Akwarium z rybkami, kolorowe sale i tak dalej. Świetne położne. Natomiast kiedy się przebywa na niej czwartą dobę słysząc wrzaski rodzących, emocje ojców i nagłe jazdy łóżek na cesarskie cięcie po 20 godzinach akcji porodowej – nie jest to fajne, ani ładne, ani podniosłe.

Tak naprawdę poród jest podniosłą chwilą dla rodzącej i ojca dziecka, który jej towarzyszy – jeśli się odważy. Tworzy się swoista magia chwili, momentu zapamiętywalnego na zawsze. Nagle znika 10 osób, które są na sali porodowej i jest tylko dziecko i wy. I ono aż błyszczy taką energią, której nie jest się w stanie zrozumieć.

Podobnie jak bólu i zamieszania, jaki się przeżywa. Ból fizyczny kiedy stajesz się matką może być tak nieznośny, że trudny do wytrzymania. Zamykałam oczy i próbowałam nie wrzeszczeć – nasłuchałam się wrzasku innych kobiet przez tych kilka dni i wydało mi się to niepotrzebnym zdzieraniem strun głosowych. Oraz byłam tak wyczerpana, że nie miałam nawet siły krzyknąć.

Łzy wzruszenia, ból i uczucie nieprawdopodobnej ulgi i spokoju. I fioletowy jak Crazy Frog Teo, który podpełzł do mojej piersi tak naturalnie, jakby zawsze przy niej był. Jakby znał drogę. To właśnie pierwsze momenty macierzyństwa, o którym pisałam już wcześniej we wpisie Mama, mamka, mamuśka. Czym jest macierzyństwo?

Przerażenie i strach, kiedy lekarze oznajmiają że ma dziwną narośl na twarzy, która okazała się kawałkiem łożyska. I wiele innych lęków, które przez lekarzy w szpitalu przy Madalińskiego przeżyłam. Ból i jeszcze raz ból „parteru”, bo niedoszacowali wielkości i wagi mojego synka. A ważył 4,5 kg i mierzył 61 cm, więc położne śmiały się pokazując na mnie, że to jest ta mama dwumiesięczniaka.

Zdezorientowanie towarzyszące matce i tuż po porodzie i kiedy próbuje karmić, ale niewiele z tego wychodzi. O karmieniu piersią pisałam już we wpisie Karmienie piersią to nie tylko blaski i oklaski.

Oskarżenia i poczucie winy, kiedy lekarka wydziera się na ciebie, że źle karmisz dziecko i przez ciebie straciło prawie pół kilo wagi – już jako matka drugiego dziecka wiesz, że to normalne, to fizjologia i żadna baba wstrętna i wyżywająca się na tobie nie wiedzieć za co po co i dlaczego już ci tego nie wkręci, że zrobiłaś coś źle.

Jeszcze raz zdezorientowanie i pogubienie, podczas gdy każdego dnia słyszysz nowe rewelacje na temat swojego maleństwa. Pierwszego dnia był cukrzykiem, drugiego miał niedokrwistość, a trzeciego szmery w sercu i żółtaczkę. Leżysz, bo nie jesteś w stanie się pozbierać z bółu – a podobno dziewczyny po cesarce bardziej cierpią, ale sorry, niech te panie, które na mnie wymusiły poród naturalny urodzą 4,5 kilowego kolosa – i sprawdzasz w internecie. Niedokrwistość  – googlujesz i masz zawał. Cukrzyca, bo się urodził taki ciężki, no ale jednak po sprawdzeniu „niestety” kolejna diagnoza doktorów okazuje się bzdurą.

Nerwy i stres jaki przeżywasz na porodówce – jeśli trafisz tak „świetnie” jak ja za pierwszym razem – są nieporównywalnie z niczym. Masz zmęcza, zjazd hormonalny, jesteś wyczerpana. Nie masz pokarmu. Pstryk: masz nawał pokarmu. Cycki wielkie i ciężkie jak głazy ze Stonehenge, bolesne jak diabli.

I patrzysz na to swoje cudo, na tego magicznego maleńkiego ludzika, chcesz go przytulać i nie wypuszczać z ramion, a jakaś bezduszna baba każe ci go włożyć do plastikowego akwarium: – Jeszcze go pani przygniecie – usłyszałam leżąc w łóżku i tuląc Teolinka. No sorry, wiem, że wiele osób jest zadowolonych z tego szpitala, ale dla mnie to wstrętne miejsce, bezduszni lekarze nie dbający o dobro kobiety tylko zgodność ze statystyką – robią wszystko, żeby nie robić zbyt wielu cesarskich cięć, przeokropni pediatrzy, którzy nastraszyli mnie na maksa, jakby z zazdrości o to, że mały był pięknym okazem zdrowia i dostał 10 punktów w skali Apgar.

I jeszcze ta okropna wiadomość, że zostajesz na kolejne dni, żeby trzymać malucha zamiast przy sercu to w inkubatorze, bo ma żółtaczkę… Ma-sa-kra.

Kiedy w końcu, po 11 dniach pobytu w tym potwornym miejscu wyszłam na światło dzienne, poczułam się jakbym wychodziła po 11 latach z więzienia. Miło będę wspominać tylko położne. Elę Kowal, która pomogła mi urodzić Teo i wszystkie inne panie, które miały przez te wszystkie dni dyżury.

Nie zapomnę sadysty anestazjologa, który patrząc na mnie z uśmiechem zapytał: – Cierpi pani? Lubię jak cierpicie – po czym tak mi podał znieczulenie zewnątrzoponowe, że straciłam czucie w jednej nodze a ból ani trochę nie minął.

Ale nie zapomnę też miłości, która się wtedy we mnie narodziła. Trudnej, bo początki w tym piekielnym miejscu były cholernie trudne, ale pięknej. Cudowny mały Teodor z wielkimi ustami i noskiem w kształcie serduszka dodawał mi otuchy. Bił od początku wszystkich na łeb na szyję przekręcając się w wieku 2 dni z brzucha na plecy – taką miał siłę. Piękny i mądry kosmita, który leżał w podświetlanym ni to terrarium ni to akwarium z podłączoną lampą do leczenia żółtaczki. Gość o chudziutkich jak pajączek nóżkach, ale okrągłym jak piłka brzuszku. Przybysz z innej planety. Planety miłości i piękna, która w dalszym ciągu pomimo, że ma już 6 lat przez niego przemawia.

Dziś jest już małym chłopcem. Wspaniałym, mądrym i o wielkim sercu i nieprzeciętnym intelekcie. Kręcą go owady, mchy, grzyby, porosty. Zamiast gier i bajek wybiera spacery nawet w zgniłej polskiej pogodzie w poszukiwaniu piękna w otaczającej nas brzydocie. Daje mi nadzieję na lepsze jutro i na to, że jego pokolenie będzie mniej materialnie nastawione do świata. Albo chociaż że część tego pokolenia taka będzie.

Wiem, że powtarzam dość często jak trudno jest być mamą, ale zdania nie zmienię. Trudno, ale warto. Wspaniale jest kochać i uczyć tego kochania. Przytulać, czytać, wycierać smarki i rzygi, ale też śmiać się i bawić razem. Tarzać się w styropianie po podłodze i po nocy czytać „Magiczne drzewo” oraz odkrywać nowe gatunki pleśni i owadów tropikalnych. Podróżować palcem po mapie i naprawdę podróżować po jego ukochanych Włoszech. Cieszyć się każdą chwilą i żyć pełnią życia. Pokochać święta, których jako dziecko nienawidziłam, bo kojarzyły mi się z pustką po zmarłym ojcu, dopóki nie pojawił się Teo.

Macierzyństwo zmienia wszystko. Na dobre. I życzę każdej kobiecie aby mogła je przeżyć i poczuć – bo to wcale nie jest takie oczywiste. Ale o tym napiszę przy innej okazji. Teraz jadę po mojego jubilata aby świętować jego dzień i składać 700 kawałków Lego Minecraft, które dostał od całej rodziny.