W perfumach albo się zakochujesz, albo się do nich stopniowo przekonujesz, albo od początku nie czujesz z nimi chemii. Zapachy Thierry’ego Muglera są wyraziste. Zwykle albo się w nich zakochuję, albo nie trawię. Byłam więc strasznie ciekawa jaka będzie następczyni Angel i Alien – Aura? Zielona jak absynt, we flakonie w kształcie serca z bardzo trudną kompozycją z nutami drzewnymi i wanilią – czy to przepis na kolejny hit Mugler?
Tajemniczy ogród…
Najpierw był ogród. W nieziemsko pięknym, zielonym ogrodzie tropikalnym tuż przy ziemi pulsowała para wodna lub dym. Wilgoć, śpiew – a nawet lot – ptaków i wszędobylska zieleń, skojarzyły mi się z ziemistymi, torfowymi nutami, akcentami drzewnymi, lianą, na której jak na mój gust mógłby przyfrunąć do nas pół nagi Tarzan i zaprezentować nowy zapach Mugler. W taki klimat wprowadziła podczas premiery zapachu Aura, polska ekipa marki Thierry Mugler.
Rajską prezentację wzbogaciłabym tylko o jeden akcent – pobudzenie zmysłu węchu. Aż chciało się krzyknąć: Tarzanie, przynieś spomiędzy tych palm i innych liści i kłączy po kolei wszystkie składniki zapachu. To byłaby wówczas idealna prezentacja. Ale tej niewiele do ideału zabrakło.
Po oficjalnej premierze filmu reklamowego i wypowiedzi ekspertów z Francji, w dalszym ciągu nie miałam pojęcia jak może pachnieć Aura Mugler. A przede wszystkim czym? Kiedy usłyszałam, że jest w niej wanilia, pomyślałam, że to pewnie będzie banał, błahy zapach bez znaczenia, za to komercyjny hit, bo większość kobiet, które znam po prostu kocha słodkie deserowe perfumy, których ja nie cierpię (poza genialnym olejkiem Harem Sense Dubai, o którym muszę kiedyś tu napisać! Jest jak arabski deser, który uwielbiam nosić za uchem i pod kolanem).
Nagle odsłoniła się jedna ściana dżungli, a w pokoju jak u tajemniczego alchemika wyświetliła się postać kobiety mieszająca zieloną miksturę. Tę nakładała na nasze nadgarstki i jak się okazało, to właśnie była Aura Muglera.
– Jaka piękna! – Krzyknęłam, bo byłam pod wrażeniem uderzenia zieleni. Podeszłam do czarodziejki mieszającej „absynt” (to niesamowite jak bardzo mózg łączy kolor z zapachem, ale nawet na wspomnienie tej mikstury czuję zapach Absyntu, który jako ciekawska dwudziesto kilkulatka testowałam ze znajomymi czekając na wielkie halucynacje, które nie nastąpiły poza efektem ścinania z nóg i zawrotów głowy oraz kosmicznie bolesnego kaca następnego dnia rano) i wysmarowałam się nim mocniej i prysnęłam prosto z buteleczki na skórę za uszami. Buteleczka jest cudna: zielone serce-klejnot (może szmaragd) w srebrnym okuciu. Bardzo przypomina dawny flakon zapachu Kingdom Alexander McQueen.
Posypały się gromy moich koleżanek z magazynów urodowych i modowych. Że Aura jest koszmarna, że śmierdzi maścią z Tajlandii, która kosztuje 50 Batów (jakbym miała jakiekolwiek pojęcie ile to jest? Maść z Tajlandii czy Wietnamu używam, kiedy jestem przeziębiona lub smaruję nią dzieciaki, ale pachnie zupełnie inaczej: eukaliptusem, cynamonem, mentolem i starym dziadem). Na męskiej skórze Aura – przyznaję, że zauważyłyśmy to od razu w szerszym gronie – traci swoją aurę delikatności. Pachnie zupełnie płasko, nieciekawie. Na kobiecej – w zależności od tego jak rozwijają się na tobie perfumy – może pachnieć genialnie.
Czym pachnie Aura Mugler?
Na początku czuć zieleninę, liście rabarbaru i tę tygrysią lianę Tarzana (czy to ona jest w tajskiej maści? Bo rabarbar raczej nie), który jednak do nas tego wieczoru nie przyszedł. Następnie wprost eksploduje zapach szczęścia i najbardziej zmysłowy kwiat świata, za którym ustawiają się kolejki, czyli kwiat pomarańczy. Rabarbar daje owocową świeżość, ale jest wytrawny, kwiat pomarańczy jest białym kwiatem, ale nie dusi do omdlenia jak to potrafi zrobić gardenia. Do tego dochodzą nuty drzewne i przegenialna wanilia bourbon.
Całość daje aromat dobrej jakości skórzanej torebki, w której rozsypały się Meteoryty Guerlain i pootwierały pomadki Marca Jacobsa. Ma tę kremową bazę, do której się dojrzewa. Jest bardzo nietypową kompozycją, ale klasyczną. I najbardziej francuską ze wszystkich w portfolio Mugler!
Może to nietakt porównywać jedne perfumy do drugich, podobnie jak kompozycje jednego twórcy-nosa perfumiarskiego do innego, ale Aura Mugler przypomina mi – kiedy uciekają już pierwsze nuty liany, Tarzana, Jane i rabarbaru – L’Instant Guerlain oraz Jour d’ Hermes. Ma dokładnie taki sam wydźwięk. Kobieta z klasą, jasne, skórzane tapicerki w luksusowym samochodzie, dobry but, równie dobra torebka, szminka, która nie udaje, że jej nie ma na ustach i klasa.
Ale tego nie czuję pierwszego wieczoru i nie widzę przed oczami takich obrazów. Nakarmiona lianami, pół nagą modelką o przepięknej dzikiej urodzie i upojona widokiem absyntu, który okazał się Aurą Mugler, uparcie doszukuję się zielonych nut. A te bezpowrotnie uciekają, czasami wyświetlając się gdzie nie gdzie we włosach (z włosami to jest magia, ale te same perfumy zupełnie inaczej na nich pachną niż na skórze tej samej osoby). Gdyby zapach był kremowy, jasny, wizja jego kremowej obłędności byłaby szybsza i umiałabym go ulokować w folderze zapachowym w mojej przysadce mózgowej. A tymczasem pierwszego wieczoru nałożyłam Aurę na skórę na której były już zapachy, balsamy do ciała, kremy i nie wiadomo co jeszcze (nic dziwnego, że dziś umieram z powodu alergii skórno-ocznej), więc nie czułam jej w pełnej krasie.
Wróciłam do niej po kilku dniach. Dziś rano. Wielokrotnie na facebooku, instagramie czy w prywatnych wiadomościach do mnie pytacie czy są jeszcze trwałe zapachy lub sposoby na przedłużenie ich żywotności.
Otóż są. To właśnie jeden z tych zapachów – szacun dla marki, że nadal stawia na jakość składników i nie wciska klientkom wyparowującego jak para wodna kitu, który się ulatnia po kilku chwilach – które żyją, trwają i wspaniale ewoluują na skórze. Rano nałożyłam go w trzech miejscach: za uszami i na skórze między piersiami (banalne miejsca, ale spryskiwałam się perfumami w biurze, więc nakładanie Aury na pępek, pachwiny i pod kolana wiązałby się ze ściąganiem dopasowanych dżinsów i robieniem z siebie cyrkowca lub nieudolnej striptizerki) i pachnie w tych miejscach do tej pory. Mało tego, mam wrażenie, że wytwarza woal wokół mnie.
I pomimo, że obawiałam się, że w pewnym momencie Aura się „wypłaszcza” i staje się zbyt „gładka” po 12 godzinach wciąż pachnie meteorytami Guerlaina, skórzaną torebką i kremową szminką Jacobsa. Może to dziwne, ale zakochuję się w niej i kupuję cały koncept. Od liany i rabarbaru po drzewno-waniliową aurę z lekkim kwiatem pomarańczy. Ale bez dwóch zdań jest to zapach tak diabelnie mocny, że trzeba być zdecydowaną jego fanką, żeby chcieć nosić. Trzyma się skóry przez wiele godzin, więc jeśli jesteś zaciekawiona, koniecznie idź do perfumerii Douglas i przetestuj Aurę na własnej skórze.
Aura Mugler nie jest zapachem na co dzień, choć może stać się twoim znakiem firmowym. Czy dogoni Angel? Zadanie niemal niewykonalne, bo do dziś Angel ma wielkie grono fanek na całym świecie, które nie znalazły jeszcze dla siebie ciekawszej kompozycji. Ja akurat wolałam Star, ale od momentu dziury w stopie, którą zrobiłam sobie wystającym gwoździem w kwaterze zwanej „dyktafonem” na Helu i stłuczenia 3/4 flakonu Star przez Karolinę, moją przyjaciółkę, która próbowała nim odkazić moją ranę, trochę się z niego wyleczyłam…
Aura Mugler z pewnością nie jest banałem zapachowym, kolejnym słodkim cuksem, który pachnie przez dwie godziny a później albo znika, albo co gorsza – paskudnie się przekształca w ulep waty cukrowej posypanej zjełczałym cukrem pudrem. Ma więc szansę na sukces. Ale czy Polki kochające gwiazdkę Angel porzucą go dla zielonego serca? Wątpię. Z klasykami się nie wygrywa. A przynajmniej rzadko.
1 Comment
Pingback: Perfumy na wiosnę? Poznaj 4 pachnące bukiety - No Stress Beauty