Pakując się na dłuższy weekend, zwykle biorę mnóstwo niepotrzebnych kosmetyków, zakładając, że znajdę czas, żeby je w spokoju nakładać, testować i opisywać. Tym razem spakowałam się konkretnie i wzięłam tylko kilka niezbędnych rzeczy. Ta piątka okazała się strzałem w dziesiątkę i zostanie w mojej kosmetyczce na stałe (przynajmniej na jakiś czas).
Koreańska pielęgnacja od ślimaka
Śluz ze ślmaka – to nie brzmi najapetyczniej. Zwłaszcza dla matki fana ślimaków, które gromadzi całymi stadami od momentu, kiedy skończył rok i zaczął samodzielnie się poruszać. W pewnym rekordowym momencie zbieractwa, osiągnął apogeum przynosząc z ogródka od babci 30 okazów, w tym 10 winniczków. Pozwoliłam mu zrobić tak zwane wyścigi ślimaków na balkonie – wszystkie meble i doniczki od ziół pokryte po takich zawodach były śluzem. Marta, moja wrażliwa na takie widoki przyjaciółka prawie zemdlała patrząc na to pełzające widowisko…
I właśnie ten śluz ze ślimaka ma genialne właściwości. Leczy rany, przyspiesza gojenie się blizn (jest składnikiem m.in. maści i kremów zmniejszających blizny), zmniejsza stany zapalne w skórze i działa ujędrniająco. Hardkorowcy z Azji okładają się żywymi ślimakami, które pełzają im po twarzy lub ciele pozostawiając lepki śluz. Ja – wybieram znacznie przyjemniejszą wersję ślimaczych skarbów.
Koreańska marka, którą kocham za produkty m.in. do oczyszczania twarzy – It’s Skin stworzyła zestaw mini produktów do pielęgnacji, idealnych na wyjazd. Wszystkie zawierają śluz ślimaka Prestige D’Escargot It’s Skin i tworzą zgrany team, który naprawdę zmienia wygląd skóry. Pianka do oczyszczania twarzy jest gęsta jak pasta. Ma perłową teksturę i megadokładnie myje i pozostawia cerę czystą jak łza.
Następnie używam toniku, który zmienia pH skóry na niższe, aby lepiej wchłonęła substancje aktywne z produktów do pielęgnacji. Po toniku nakładam Lotion Prestige d’Escargot It’s Skin. Jest ultralekki i skóra go dosłownie wypija. Na jej powierzchni nie zostaje żadne uczucie lepkości, ani nic się nie świeci. Następnie sięgam po krem ze śluzem ślimaka – w prześlicznym kanciastym opakowaniu (megaluksus jak na podróżną czy weekendową wersję). Nawilża, wygładza, napina skórę i wyrównuje jej koloryt. Rano na twarz nakładam jeszcze krem BB ze ślimakowej wersji. Ale ponieważ jest bardzo jasny, po dwóch dniach z niego rezygnuję wybierając inny produkt, o którym więcej – w kolejnych akapitach.
Wracając jednak do pielęgnacji ze „ślimakiem” jest to moim zdaniem wielkie odkrycie ostatnich sezonów, podobnie jak kosmetyki rodem z Korei. Po kilku dniach stosowania pianki, toniku, lotionu i kremu ze śluzem ślimaka Prestige d’Escargot It’s Skin mam dużo węższe, mniej widoczne pory, skóra mniej się świeci, a jej koloryt jest znacznie bardziej jednolity, Mistrzostwo świata.
Piękna opalenizna z tubki
Jeśli czytasz mojego bloga, to z pewnością niedawno trafiłaś na artykuł Chcesz pokazać swoje nogi? Nie zapomnij o tych zabiegach. We wpisie przedstawiałam sposoby domowe i gabinetowe na jędrne, gładkie nogi o pięknym brązowym kolorycie. Narzekałam, że nie trafiłam jeszcze na samoopalacz, którego stosowanie nie powodowałoby na skórze zapachu pieczonego kurczaka.
I teraz muszę wszystko odkręcić, odszczekać i ułożyć od nowa. Od soboty stosuję The Face And Body Gradual Tan Soleil De La Mer marki La Mer i jestem pod ogromnym wrażeniem trzech najważniejszych jak na moje kwestii.
Po pierwsze The Face And Body Gradual Tan, czyli stopniowo opalający balsam do ciała i do twarzy La Mer nakłada się jak jedwabisty, mocno nawilżający produkt do pielęgnacji ciała. Pomyślałam, że skoro ma tak lekką konsystencję i biały kolor, z pewnością pozostawi na ciele smugi. Ale on działa zupełnie inaczej. Nie muszę główkować nad kierunkiem nakładania balsamu i rozkminiać czy nie pojawią się plamy bądź nierówności. Wcieram go jak serum nawilżające. Nic się nie klei, nie przeszkadza.
Drugie zaskoczenie: zapach. To, że produkt pięknie pachnie po nałożeniu na skórę – nie robi na mnie wrażenia (ostatnio we wspomnianym artykule zachwalałam pewien stopniowo opalający balsam, który jednak po kilku godzinach zamienił się w pieczoną kurę i zastanawiałam się od kogo tak ohydnie „zalatuje drobiem”…). Ten balsam jednak, oprócz kremowej, megaluksusowej, bo nie natrętnej nuty pielęgnacji La Mer potrafi coś jeszcze. Pomimo, że go ostatnio nosiłam przez kilka upalnych dni na skórze od 9 do 21 – nie zmieniał zapachu mojej skóry.
Trzecie zaskoczenie: kolor. The Face And Body Gradual Tan La Mer nadaje skórze przepiękny kolor naturalnej brązowej opalenizny. Nie żadnej wściekłej mandarynki, zaróżowionej cielistej rajstopy, tylko złocisty brąz jak znad lazurowego wybrzeża. Od soboty codziennie nakładałam go na nogi i na ręce i zbierałam komplementy na temat pięknego koloru opalenizny. Nogi wyglądają po prostu obłędnie, jak po pobycie nad morzem!
Olejek w spreju z wysokim filtrem
Do tej pory znałam tego typu ochronę przeciwsłoneczną: olejki lub mgiełki o przyjemnych konsystencjach, emulsje i lotiony lub żele o przyjemnych konsystencjach oraz produkty z wysoką ochroną przeciwsłoneczną SPF 50+ o ciężkich konsystencjach. Ich stosowanie zwykle kończyło się dla mnie zaostrzeniem zmian trądzikowych – może to niepolityczne, ale mam to w głębokim poważaniu – a także zaostrzeniem wysypek i zmian atopowych (kto cierpi na nadwrażliwość na komponenty kosmetyczne, ten doskonale wie, że faktory przeciwsłoneczne są jednymi z najgorszych, najbardziej podrażniających skórę składników).
Od dwóch sezonów zaczynam odkrywać świat filtrów na nowo i nie muszę ich już filtrować przed użyciem. Po pierwsze: mają znacznie milsze i lżejsze tekstury, po drugie – nie zapychają porów i nie wywołują trądzika (na temat zmian atopowych niestety tego powiedzieć w kwestii większości produktów nie mogę, bo musiałabym skłamać, a tego z zasady – nie robię).
Zachwycam się i gorąco polecam moje tegoroczne odkrycie, czyli olejek Sun Secure Huile SPF 50 SVR. Ma konsystencję suchego, jedwabistego olejku, obłędny wakacyjny zapach i jest wodoodporny. Nakłada się idealnie, bo wystarczy kilka „psiknięć”(2-3), żeby pokryć całe nogi czy ręce. Rozprowadza się równiutko, nie klei, pozostawia skórę pięknie nawilżoną i błyszczącą (bez ohydnej białej poświaty). Można go nakładać i na twarz i na ciało i na włosy. To hit sezonu i nie wypuszczam go z torby do końca lata (co prawda się jeszcze nie zaczęło, ale tych kilka wiosennych dni spędziłam na powietrzu). Mogą go stosować i mali i duzi i wrażliwcy. Ideał pielęgnacji słonecznej. Dostępny w aptekach!
Krem BB z rozświetlaczem
Pierwsze kremy BB były dla mnie rozczarowujące. Miały zbyt rzadkie lub właśnie zbyt gęste konsystencje, dziwne kolory i nie spełniały moich wymagań odnośnie działania. Miałam wrażenie, że podkreślają rozszerzone pory malując je w brązowe kropki, osadzają się w kurzych łapkach i są kompletnie do niczego, więc przestałam ich używać na rzecz pudrów mineralnych i innych lżejszych kosmetyków do makijażu cery.
Ale nawróciłam się i kajam się dziś bardzo, bo znalazłam kilka tak genialnych, że z ręką na sercu mogę je polecić, bo sama lubię efekt jaki dają. Ostatnim olśnieniem tego tygodnia jest dla mnie BB Cream Soin Perfection Lumiere Thalgo. Powód? Robi znacznie więcej dla skóry niż klasyczny krem BB.
Po pierwsze: ma świetny kolor lekkiej opalenizny (nie daj się zwieść pozorom i nazwie koloru Ivoire). Skóra wygląda więc zdrowo na delikatnie muśniętą słońcem (a nie posmarowaną bejcą do podłogi;)). Dodatkowo efekt ten potęguje fakt, że krem BB Thalgo działa przy tym jak baza rozświetlająca skórę. Zawiera mieniące się mikrodrobinki, które sprytnie rozpraszają światło dając wrażenie idealnie gładkiej cery (a taka nie jest, bo jestem u babci w Toruniu i nie dość, że zmieniłam wodę, to jeszcze zmieniłam dietę, więc skóra dostaje podwójnie w kość).
BB Cream Soin Perfection Lumiere Thalgo genialnie pachnie morskimi składnikami, które uwielbiam, a dzięki zawartości alg – doskonale nawilża skórę. Dzięki temu nie warzy się na niej po kilku godzinach, tylko stopniowo – wyciera. Zabieram go ze sobą na wakacje (jeszcze trochę do wyjazdu, ale z pewnością znajdzie się w moim bagażu!), bo doskonale imituje, jak i podbija kolor opalenizny. Długo już nie miałam letniego podkładu, który tak świetnie dopasowywałby się do mojej skóry. Mistrzu!
Puder-bronzer w kompakcie
Zawsze gdy miałam wybrać róż idealny, sięgałam po brązer/bronzer (pisałam już, że obie formy w języku polskim są dopuszczalne i poprawne?). To dla mnie czarodziejski produkt, który pod warunkiem, że nie jest chamską czerwoną cegłą czy marchewkowym polem i zawiera szczyptę złocistych drobinek – jest zawsze strzałem w dziesiątkę. Zimą nakładam go na całe policzki, czoło, nos i brodę, stosując zaledwie szczyptę (czasem omiatam też szyję, żeby głowa nie wyglądała na dokręconą do reszty bladego ciała; niestety szyję mam dużo jaśniejszą od twarzy) produktu i używając szerokiego pędzla.
Latem używam bronzera albo do modelowania twarzy, albo bawię się nim na różne sposoby imitując kalifornijską opaleniznę, której warszawskim słońcem rodem ze Skaryszaka – nie wyczaruję. Natomiast najczęściej, podkreślam brązerem wystające części twarzy i wówczas wygląda to najbardziej naturalnie. Czyli uśmiecham się zanim chwycę pędzel i podkreślam nim policzki, brodę, czubek nosa.
Ostatnio zakochałam się w Poudre – Compacte Bonne Mine Embryolisse. To marka ukochana przez modelki i makijażystów. Powód? Ma naprawdę dobrej jakości kosmetyki, które nie udają nie wiadomo czego, tylko spełniają swoje obietnice. A jak działa ten puder w kompakcie? Jest świetny na wyjazdy, bo to klasyczne dwa w jednym.
Możesz Poudre – Compacte Bonne Mine albo nakładać jako puder na twarz aplikując jedną warstwę, która delikatnie ozłoci i przybrązowi cerę. Albo stosować go klasycznie – jako brązer, dokładając o jedną warstwę więcej.
Czym wyróżnia się brązer Embryolisse? Teksturą. Tak drobno zmielonego pudru brązującego jeszcze nie miałam! Jest miałki jak najmilszy piaseczek z San Teodoro. Jak mąka! Dzięki tak drobnemu rozdrobnieniu pigmentów, musisz się naprawdę postarać, żeby zrobić nim sobie krzywdę. Zawiera złociste drobinki – ale nie brokat wielkości dwuzłotówek, tylko miniaturki – które rozpraszają światło i pięknie wyrównują koloryt.
Efekt? Stosując ten brązer nie masz dziur w twarzy, żadnych plam, zacieków czy wrażenia zmęczonej skóry – co niestety dają wszelkie ceglaste lub kamienne beżowe odcienie (są genialne do modelowania, ale należy ich naprawdę używać odrobinę, żeby nie przegiąć i nie wywołać efektu karykaturalnego).
Poudre – Compacte Bonne Mine Embryolisse ląduje u mnie w bagażu podręcznym (co prawda nie lecę tym razem samolotem, ale planujemy przystanek i nocleg po drodze, więc zapakuję mały niezbędnik) właśnie po to, żebym niezależnie od zmęczenia wyglądała latem na świeżą i wypoczętą. Megadobra rzecz! Na stałe zapisuję ją/go do kategorii Do ostatniej kropli. Do samego dna. Moje hity kosmetyczne.
A jeśli jeszcze nie poznałaś mojego zapachu, za którym ostatnio szaleję, polecam zeszłotygodniowy wpis Coco Mademoiselle Intense. Nowa odsłona słynnego zapachu Chanel. Miłej reszty weekendu!
1 Comment
Pingback: Makijaż nowymi błyszczykami Rouge Coco Lip Blush Chanel - No Stress Beauty