Ostatnio poza jednym wpisem nie popełniłam żadnego. Nie z lenistwa, niechęci czy wstrętu do komputera, bo miałam plany wielkie, żeby napisać mnóstwo rzeczy. Ale z braku czasu i siły. Wszak pojechałam wzmocnić siebie, a przede wszystkim dzieci w polskie góry. Marzyłam, żeby odetchnęły świeżym górskim powietrzem, zasmakowały prawdziwego białego śniegu po pachy i przepędziły wszystkie katary i inne koszmary, o których wszyscy dokoła gadają i kichają. Ale plany jak wiadomo nie zawsze idą w parze z ich realizacją.

Wszystko było jak trzeba. A przynajmniej wydawało się, że było. Pogoda: żyleta. Słońce plus mnóstwo białego śniegu i lekki mróz. W sam raz na turlanie się po śniegu, zjeżdżanie na sankach i pierwsze kroki na nartach. Miejsce: obłędne, ciepłe, domowe. Nie bez powodu je wybrałam, bo przyjaciółka tam miała wesele i pokochałam właścicieli tego pięknego pensjonatu. Skład: najlepszy, czyli nasza czwórka. To co mogło nie pójść po naszej myśli? Coś czego się nie da przewidzieć. Pojechaliśmy zdrowi, a po dwóch dniach się zaczęło…

Pierwszego pawia puściła w poniedziałek wieczorem roczna Bianka. Myślałam, że to zmiana wody, że pierogi z mięsem, a może z przejedzenia, bo ostatnio próbuje wszystkiego co znajduje się na naszych talerzach i nie pochodzi z menu dziecięcego, ani nie ma konsystencji papki w kolorze papki. Z resztą zwymiotowała i zasnęła. Pobrudziła poduszkę, którą szybko zaczęłam prać w umywalce szamponem dziecięcym… Ale później był kolejny paw. Tym razem większy i tym razem większe straty. Poszło do prania prześcieradło i dwie poduszki. Natomiast rano wstała jakby nigdy nie stało się nic, bawiła się, śmiała, trochę więcej przytulała, więc poszliśmy na śniadanie. Tam wciągnęła papkę – kaszkę, zaczęła biegać pomiędzy ludźmi w jadalni i dosłownie rzygać jak kot. Wymiotami tego się nie da nazwać. Nie wiedziałam czy zbierać ją, czy to co z niej wylatywało, czy przepraszać widzów, którzy właśnie pili poranną kawę i zajadali jajecznicę. Tu też leżała jajecznica, z tym, że bardziej biała i wyjątkowo śmierdząca sokami trawiennymi. Po śniadaniu Michał pojechał więc do apteki po elektrolity i probiotyk.

Jeżeli znasz smak elektrolitów, to zdajesz sobie sprawę, że jest to ciecz niemal niewypijalna. Niestrawna, obrzydliwa, słodko-słona i paskudna. A jeżeli dodasz do tego smak bananowy (nie wiem który sadysta dodaje smaków do syropów i lekarstw, ale ten bananowy jak dla mnie śmierdzi kupą), to już wiesz, że dziecko tego nie wypije. Nie i basta. Bianka więc nie wypiła elektrolitów, do końca dnia nie była w najlepszej formie, ale wyspała się na spacerze i nie było tragedii. Nie wyglądała na chorą, a energia ją roznosiła.

Pięcioletni Teo był za to podejrzanie blady. Myślałam, że to blady strach przed kolejnymi nartami i spotkaniem z instruktorem go ogarniał, ale ponieważ nie zaliczamy się do rodziców, którzy cisną i chcą z początkującego przedszkolaka zrobić Tombę la bombę, wiedział, że jeśli ma słabszy dzień – narty poczekają do jutra. Jego bladość więc musiała mieć inne podłoże, ale zmyliło nas to, że ostatnio bywał blady dość często. Kolejnego dnia, czyli w środę, ponieważ Bianka nie miała powtórki z rozrywki, tylko grzecznie nie dawaliśmy jej mleka i żywiła się głównie suchymi bułkami i kaszą jaglaną, pojechaliśmy znów na narty. Teo wybrał zjazdy z panią instruktor, podczas których stał się marudny. 15 minut przed końcem odmówił dalszych zjazdów i wyglądał na znudzonego do bólu. A raczej zdegustowanego. Pojechaliśmy więc na obiad.

Miejsce nazywa się Istberg. Fajna knajpa, skandynawski design, pyszny rosół dla dzieci i trujący do granic wytrzymałości Teodor. Bolał go brzuch. Ale niestety większość jego bóli brzucha zwykle mija kiedy daje się mu coś słodkiego, albo puszcza bajkę czy przeczyta pięćdziesiątą stronę książki. Podejrzewaliśmy więc fortel z cyklu: o coś mu chodzi, ciekawe kiedy padnie: a czy mogę. Ale nie padło. On za to padł na kanapę przy kominku i leżał na niej jak długi. Wypił herbatę miętową i brzuch bolał go jeszcze mocniej. Wróciliśmy więc do pensjonatu. Tam bawił się na śniegu z koleżanką, a po godzinie wrócił, położył na nasze łóżko, po czym zarzygał pościel i pół podłogi. Chlustało z niego jak z wiadra. Czegoś takiego nie widziałam. W przeciwieństwie do Bianki, nie poczuł ulgi tylko wpadł w histerię. A ja zaczęłam nowe sprzątanie naszego pokoiku…

Po niecałej godzinie – kolejna tura wymiotów. Tym razem poszło na podłogę w łazience, uff… I kolejna. I jeszcze jedna. Aż dziw brał skąd się wzięły te wszystkie płyny, skoro Teo prawie nic tego dnia nie wypił? Dał się namówić na kawałek suchej bułki i szklankę ciepłej wody na kolację, gdyż bananowe elektrolity wywołały wcześniej Niagarę wymiotów i odrazę, zamiast pomóc. Niestety i ta treść pokarmowa postanowiła wyjść po godzinie od jego zaśnięcia. Ciężko było na niego patrzeć i nie wiadomo było jak biedakowi pomóc. Tradycyjnie więc wykonałam telefon do przyjaciela, pediatry. Powiedział, że to wirus, że tak być musi i żeby podawać płyny często, ale w niewielkich ilościach.

Następny dzień postanowiliśmy więc spędzić znów w okolicy domu. Ale dla mnie następnego dnia nie było. Mam lukę w kalendarzu. Moja przygoda z pawiami zaczęła się tej samej nocy kiedy Teo oddał ostatnie treści pokarmowe na podłogę. Czułam, że coś może się dziać, więc profilaktycznie zasypiając włożyłam pod poduszkę worek z Biedronki (jak rzygać to stylowo!). Ale jak tylko mnie zemdliło odbyłam wycieczkę do toalety i tam spędziłam noc. Nie wdając się w szczegóły, miałam powtórkę z rozrywki z wakacji w Egipcie i w Maroku. Biegunka i wymioty, dreszcze, mroczki w oczach i zimne poty, które zalewają całe ciało w sekundę i doprowadzają człowieka do drgawek. Koszmar.

Rano kolejna tura. Po czym zasnęłam i dalej mam tak zwaną nieświadomkę. Wiem, że Michał ogarniał dwójkę osłabionych i marudzących dzieci znudzonych do bólu snuciem się po pensjonacie. Wiem, że Teo mnie widział jak płaczę i proszę go o łyk wody kompletnie naga i mokra od potu. Wiem też, że już nigdy nie zbagatelizuję opowieści koleżanek o tak zwanych rota wirusach, bo zawsze myślałam, że przesadzają i nie da się ich porównać do zemsty faraona. Da się postawić je na równi. Przynajmniej te bakterie, które ja złapałam.

Zaczęliśmy więc szukać ratunku i sposobu, jak się przed tym uchronić? Czy jeśli Michał od czterech dni jest z nami, pomagał mi w sprzątaniu przy dzieciach, przewijał małą, w ogóle jest szansa, żeby się nie zaraził? I jak dochodzi do zakażenia tymi bakteriami? Pomógł klasycznie dr google, bo Pawła postanowiłam już nie molestować naszymi historiami wymiocin i sraczek. Wyczytaliśmy, że aby „domyć” te wirusy, należałoby wszystkie naczynia i przedmioty kuchenne albo wstawić na co najmniej pół godziny do zmywarki (na miejscu ludzie używali tych samych naczyń i nie było zmywarki) na co najmniej 60 stopni (ale co zrobić z zabawkami, które były tu na miejscu, z wykładziną, na którą spadają różne przedmioty, a mała podnosi je z podłogi i pakuje do ust?). Albo przemywać wszystko kwasem, czyli np. octem. Opcjonalnie – chlorem. Nawet wymrażanie i wrzątek nie zabija takich wirusów. O czym przekonali się nasi sąsiedzi, którzy widząc nas poskładanych z bólu brzuchów jak scyzoryki profilaktycznie polewali naczynia wrzątkiem…

Okazało się, że przed naszym wyjazdem wirus położył już tam jedną rodzinę. A kiedy wyjeżdżaliśmy chorzy byli niemal wszyscy mieszkańcy pensjonatu. Najbardziej cierpiały dzieciaki i kobiety, najmniej mężczyźni. Mojego Michała w ogóle wirus nawet nie liznął – prawdopodobnie już kiedyś wcześniej go przeszedł. Za to rozchorował się na gardło.

Natomiast ja po 24 godzinach pół-spania, pół – zdychania wstałam i cieszyłam się, że już jest piątek, a czwartek bezpowrotnie się skończył. Wyglądałam jak trup. Blada, sina, chuda. Bez pupy i biustu. Z wiszącymi dżinsami na udach. To oczywiście skutek tak dużego odwodnienia. Mało tego. Myślałam, że jak zobaczę jedzenie to rzucę się na wszystko spragniona smaków. A mam do dziś jadłowstręt. Słowem: dieta cud, której nie polecam. Chyba, że desperatom pragnącym wrażeń.

Piątek nie okazał się niestety aż tak wspaniały jak się zapowiadał. Co prawda ja powstałam, ale na nowo rozłożyło małą. Biegunka za biegunką, po czym wielkie chlusty wymiotów. Tym razem na mnie i na podłogę nieopodal pokoju zabaw… Przestraszeni pojechaliśmy do lekarza, do miejscowości pół godziny stamtąd. Lekarz powiedział patrząc na oboje dzieci, że to grypa żołądkowa, ale że odwodnieni nie są. Zapisał leki na wymioty i poprawę trawienia i zakazał dawania im elektrolitów. – Rosół to najlepsze elektrolity. Nawet taki z kostki rosołowej zalanej wrzątkiem. Tego świństwa z apteki im nie dawajcie, przecież to śmierdzi gównem! – cudownie podsumował.

W sobotę wróciliśmy szczęśliwie do domu. Z czterema torbami brudnych rzeczy. Cieszyłam się jak głupia, że już jestem u siebie. Że wreszcie założę coś czystego. Wymieniłam pościel we wszystkich łóżkach, wykąpaliśmy się i w pachnących pidżamach ułożyliśmy wygodnie, po czym Teo… zwymiotował na tę nową pościel, a następnie zarzygał całą podłogę i dywanik i ręcznik w toalecie. Rozpłakałam się i ręce mi opadły. Znów zadzwoniłam do Pawła po poradę medyczną. Znów dowiedziałam się, że za szybko panikuję i dwukrotny paw, to nie tragedia. Dawałam mu wody po łyżeczce i trzęsłam się jak galareta ze strachu, że ten mały kochany chudzielec jest już kompletnie bez sił. Na szczęście pomógł mu długi sen i to samo lekarstwo, które postawiło na nogi Biankę.

Dziś już rozumiem wpisy koleżanek o wakacjach z dziećmi i chorobach, o tym, że same nie wiedzą czy się chwalą czy żalą, że znów wyjechały z maluchami, itp. Rozumiem kobiety, które nie chcą same jeździć z dziećmi. Gdybym ja była sama z moimi nie mam pojęcia, kto by się nimi zajął kiedy leżałam nieprzytomna w toalecie. Michał znów zdał egzamin z bycia głową rodziny i jest naszym bohaterem. Ale też znów wiem, dlaczego przez 4 lata nie wyjeżdżaliśmy zimą na ferie. To ciężka harówka i przygody. Nasze mam nadzieję już się zakończyły i pomimo, że ten czysty śnieg i te sanki będziemy wspominać z uśmiechem, przez najbliższe pół roku nie wybieramy się nigdzie. Ewentualnie na drugą stronę Wisły;)

Comments are closed.