Pachnące czary-mary. W sam raz na mroczny listopad, pandemiczny grudzień, styczeń i kto wie jak długo jeszcze. Wchodząc do pomieszczenia unosi się nade mną delikatna aura Exit The King Etat Libre d’Orange. Woal ciągnie się zupełnie nienatrętnie, ale kusząco. Jestem całkowicie w jego objęciach, a każdy kto podejdzie kawałek za blisko nie jest w stanie zachować społecznego dystansu.

Woal z perfum

Mogłabym leżeć i pachnieć, gdybym tylko lubiła… leżeć. Stagnacja i tkwienie w jednym miejscu jest dla mnie jednak wyjątkową karą. Wzmaga tylko uczucie niemocy i potęguje zmęczenie. Natomiast pachnieć uwielbiam, ale nie w sposób prostacki i nachalny, zmuszający innych do dławienia się moimi perfumami. Jestem pod tym względem zdecydowanie na innym biegunie. Zapach, którego używam i po który sięgam każdego dnia musi być wyjątkowy. Nie wrzeszczeć jaśminem, gruszką czy cedrem. Posiadać pewne subtelności i tajemnicę. Owszem – być wyczuwalny, ale nie na tyle, żeby ktokolwiek potrafił wymienić składniki. Nuty zapachowe w perfumach, po które sięgam współgrają z moją skórą i tworzą coś zupełnie wyjątkowego. Nienazywalnego.

I taki jest właśnie Exit The King Etat Libre d’Orange (o zapachu tej marki przeczytacie też w artykule Perfumy z recyklingu. I am a Trash Etat Libre D’Orange). Dość rzadko czytam recenzje i dossier zapachowe perfum, póki sama ich nie zgłębię własnym nosem. Natomiast tym razem przeczytałam kilka i doznałam głębokiego szoku poznawczego. Czy my na pewno mówimy o tym samym zapachu? Nie mniej pozostając wierna swoim zasadom opiszę Wam jak ja doświadczam go na skórze i co dzieje się w jego obecności z otoczeniem.

Pachnące wyzwolenie

Exit The King Etat Libre d’Orange, jak na kompozycję tej niszowej marki przystało nie jest miałka, mdła czy bez wyrazu. Każdy jeden zapach zaprojektowany przez Etienne de Swardt ma w sobie iskrę, która rozpala zmysły. Rzadko perfumy, które działają na mnie tak samo wodzą za nos moje otoczenie. Pojawiając się na strajkach z błyskawicą na maseczce i drugą w garści czuję, że biorę udział w rewolucji. Wspólnie z innymi dziewczynami, kobietami, tworzymy historię. Łamiemy stereotypy o cichych, potulnych Polkach, które tylko podają mężowi ciepłą zupę i kapcie, usługują całej rodzinie zarzynając się sprzątaniem, gotowaniem i pracą zawodową, żeby wszystkim dogodzić. Krzyczymy. Walczymy o swoje prawa. Wreszcie mamy głos. Witamy się. Pozdrawiamy oczami w tłumie, bo przecież wyrazu swoich twarzy nie widzimy.

Jesteśmy silne. Wściekłe, ale spokojne wewnętrznie, że znalazłyśmy się tu w słusznej sprawie. Kilka kobiet i mężczyzn zaczepia mnie i pyta czym pachnę, bo nie są w stanie przejść obok tych perfum obojętnie. Exit The King uwalnia na mojej skórze królową wszelkiej zielonej wolności jaką jest paczula. Pachnie intensywnym kadzidłem, ziemistą wilgocią i drewnem. Podobno głównymi nutami zapachu są akordy mydlane, ale na mojej skórze to zupełnie inna pachnąca opowieść. Mydlana czystość jest odczuwalna przez pierwszych kilka minut. Kiedy je rozpylam za uchem, między piersiami i na nadgarstkach, czuję jakbym się ubierała w najbardziej seksowną bieliznę, o której wiem tylko ja. Na nią mogę założyć nawet najzwyklejsze dżinsy i koszulę khaki i czuć się jak najpiękniejsza i najsilniejsza dziewczyna na świecie.

Kod zapachowy

O noszeniu takiej bielizny, wiem tylko ja i mój ukochany. Ale fakt, jak się w niej czuję – jest widoczny dla wszystkich. Bo zachowuję się zupełnie inaczej. O noszeniu tajemniczego zapachu, który przyciąga kobiety i mężczyzn (znajomych i nieznajomych) i oplata ich nosy i zmysły niewidzialnymi mackami – wiedzą, bo czują wszyscy. Ale nikt nie potrafi prawidłowo nazwać czym dokładnie pachnę. Jeśli istnieje power dressing, zastanawiam się czy potrafiłabym stworzyć własny power fragrancing? Z pewnością Exit The King trafiłby do tego zacnego grona.

Kilka razy, kiedy mam go na skórze pada hasło, że pachnę kadzidłem. Moja przyjaciółka, która zjadła zęby na perfumach jako jedyna trafia z paczulą. Jaśminu nie wyczuwa nikt, za to ja sama na własnej skórze zdecydowanie bardziej czuję różę. Ale nie intensywną i świeżą, bardziej odymioną, szeleszczącą w płomieniach. Ogień i dym są według mojego nosa w tej kompozycji bardzo obecne. Zgaszone kadzidełko z paczuli, drewna i mchu w otoczeniu płatków kwiatów. Niesamowite jest to, że podobnie do słynnych molekuł, te perfumy przypominają się i ulatują. Pozostają w najbliższym kontakcie z sebum na skórze, z którym łączą się w fascynującą, niebanalną pachnącą kompozycję. I kiedy już o nich zapominam, przypominają się i zachwycają.

Pachnąca tajemnica

Okres noszenia chust, szali, ciepłych swetrów i kurtek też zmienia zupełnie odbiór zapachu, który się „zakłada” na skórę przed jakąkolwiek tkaniną czy dzianiną. Pachnące nuty wchodzą w materiał i zostają w nim obecne na dłużej. Ich molekuły – pod warunkiem, że zapach jest wykonany z dobrej jakości składników – wtapiają się w ubrania i zaskakują. Najbardziej w sytuacji, kiedy sięgam po kaszmirowy szal i zaczynam się nim otulać wciągając wcześniej woal ulubionych perfum. To według mnie najlepszy test wierności zapachowi. Jeśli przetrwa ze mną okres noszenia wełny i kilku warstw – nie ma takiej siły, która by nas rozłączyła (jeśli kochasz eksperymenty zapachowe, przeczytaj Zapach na poprawę nastroju, Valeur Absolue).

Exit The King Etat Libre d’Orange z jednej strony uwalnia we mnie buntowniczkę i dodaje siły. Z drugiej natomiast zniewala mnie swoją zmysłową aurą. Jak dymiąca się biała szałwia i palo santo. Jak ceremonia, którą odprawiam w pełnię księżyca. Magiczne gusła, które poprawiają mi humor na wiele godzin i przenoszą w inny wymiar. Są perfumami, z którymi będę mieć dłuższy związek, bo już trwa ponad dwa miesiące i z burzliwego romansu stopniowo przeradza się w głębokie, prawdziwe uczucie. Przesadzam? To moja specjalność;)